Mój muzealny TOP 2024
W tym odcinku dzielę się najlepszymi muzealnymi wspomnienia z 2024 roku. Wystawa Johna Singera Sargenta w Londynie, angielskie klasyki, które nie rozczarowały, zamek z arcydziełem i zwiedzanie wystaw z ich kuratorami. Czemu to one są w moim muzealnym topie 2024 roku?
Tym razem opowiem o 4 moich najlepszych muzealnych momentach ostatnich 12 miesięcy – o muzeach i wystawach, które odwiedziłam i zapamiętałam najlepiej. To już kolejny taki odcinek, 4 muzealny top. Zaczęłam robić tę serię żeby uporządkować swoje wspomnienia, dla siebie. Ale z czasem okazało się, że traktujecie te odcinki jako inspiracje do własnych podróży i to bardzo cieszy! Przypomnę, że w Topie z zeszłego roku znajdziecie m.in. moje wrażenia z odwiedzin w Rijksmuseum w Amsterdamie, a w Topie z 2022 z Galerii Starych Mistrzów w Dreźnie i Galerii Narodowej w Pradze, więc jeśli planujecie się wybrać w tamte okolice, wróćcie do tych odcinków.
W tym roku obejrzałam sporo wystaw i odwiedziłam kilka wyjątkowych miejsc, takich które na mojej liście do zobaczenia były od dawna i na szczęście mnie nie zawiodły. Choć nie obyło się bez rozczarowań i o nich też opowiem. Ale zacznę od wystawy, która była moim największym zachwytem tego roku.
1. Sargent Londynie
Wiosną kilka sal muzeum Tate Britain, wypełniły szyfonowe falbany, aksamitne kokardy na idealnie upiętych włosach i suknie wyszywane tysiącami błyszczących koralików, czyli 60 obrazów Johna Singera Sargenta, jednego z najlepszych portrecistów XIX wieku.
Jednego z najlepszych, bo Sargent bardzo szybko zorientował się, że strój, a nawet pojedynczy jego element, buduje nie tylko charakterystykę modela, ale także nastrój całego obrazu. I dlatego bardzo uważnie komponował swoje prace. Stylizował modelki i modeli, dobierał ich stroje i dodatki. Wszystko miało dla niego znaczenie: kolory, materiały i kroje.
Liczył się też sposób w jaki portretowana osoba nosi daną rzecz. Historia pokazała, że jedno opadające ramiączko sukni mogło oburzyć i oburzyło cały Salon Paryski. To opadające ramiączko Sargent namalował na „Portrecie Madame X”, który przyjechał do Londynu na wystawę z Nowego Jorku. Bardzo chciałam zobaczyć ten obraz na żywo, choć już nie jest dokładnie tą pracą, którą Sargent pokazał na paryskiej wystawie. Malarz ugiął się pod głosami krytyki i ją przemalował. Ramiączko już nie opada, bo to gorszyło widzów, sugerowało, że zsunąć może się też suknia.
Sonia Kisza w swojej książce „Histeria Sztuki” nazywa skandal wokół tego obrazu „seksaferą”. O modelce, Virginie Gautreau, dobrze znanej w środowisku żonie francuskiego bankiera, mówił cały Paryż. Skoro została przedstawiona w takiej sukni, z dużym dekoltem eksponującym jej biust i kusząco opadającym ramiączkiem, to na pewno romansuje na prawo i lewo!
Co prawda Virginie już wcześniej miała taką opinię, ale co innego niewinne plotki, a co innego obraz. Oburzona była rodzina modelki i sama Virginie, która usunęła się na jakiś czas z życia towarzyskiego.
Podobno kiedy portret został pokazany po raz pierwszy w 1884 roku pod obrazem kłębił się rozemocjonowany tłum. I właściwie podobnie było teraz, w Londynie. Tylko emocje były inne.
Na wystawie w Londynie słychać było oprócz zwykłego muzealnego szumu: przyciszonych rozmów, szurania nogami, nieustające westchnienia zachwytu. Albo może to były westchnienia w mojej głowie. Trudno powiedzieć, bo przechodziłam od obrazu do obrazu jak zaczarowana.
Wiele z nich znałam z reprodukcji, ale na żywo wyglądały o niebo lepiej. Sargent po mistrzowsku potrafił oddać strukturę materiału, to czy jest ciężki, mięsisty czy lekki i zwiewny.
Dodatkowo na wystawie obok wybranych portretów prezentowane były oryginalne suknie sprzed ponad 100 lat, te w których Sargent przedstawiał swoje modelki. To była jedyna taka okazja żeby porównać prawdziwe, autentyczne ubrania z ich malowanymi wersjami i zobaczyć, jak Sargent je zinterpretował. Bo jak się okazało nie namalował ich dokładnie tak jak wyglądają!
Największe wrażenie na wystawie zrobił na mnie, portret – co ciekawe – męski. Takich w Londynie było zdecydowanie mniej. Ten był magnetyczny. Nie znałam go wcześniej.
Przedstawiał przystojnego, ciemnowłosego mężczyznę, stojącego w wystudiowanej pozie, z prawą nogą wysuniętą do przodu i nienaturalnie ułożonymi rękami: jedna nonszalancko zahaczona zgrabnym palcami o sznurkowy pasek lekko zsunięty na biodra, a druga podtrzymująca kołnierz szlafroka…
No właśnie ten szlafrok! Długi do samej ziemi i krwistoczerwony. Jego kolor jest przepiękny, mocno nasycony. Głębie tego koloru dodatkowo podkreślają bordowe zasłony, na tle których pozuje mężczyzna. Ta czerwień szlafroka kojarzy się, i chyba taki był też zamysł Sargenta, z klasycznymi portretami papieży, np. Portretem Juliusza II Rafaela. Dość odważnie, ale taki był właśnie w swoim malarstwie Sargent. Zostawił nam w tym stroju kilka wskazówek dotyczące Pozziego. Kolor – czerwień – krew. Pozzi był lekarzem, chirurgiem i ginekologiem. W jego pracy krew była codziennością. Sargent mocno podkreślił jego dłonie i smukłe palce, namalował je otoczone śnieżnobiałymi mankietami – zwinne ręce w pracy chirurga są przecież ważne.
Portret Pozziego był pierwszym dużym portretem męskim Sargenta. Praca ma ponad 2 metry i na żywo robi niesamowite wrażenie. Jest z jednej strony klasyczny, a nawet akademicki, w sposobie ustawienia postaci, ale z drugiej strony, do takiego ujęcia nie pasuje ten szlafrok, strój luźny, domowy. Pozzi nie ma być tylko lekarzem, mamy go poznać też z innej strony.
Wiadomo, że doktor Pozzi był też miłośnikiem sztuki i kolekcjonerem. Może to za pomocą tego nietypowego stroju pokazuje nam Sargent? Pozziemu ten obraz chyba się podobał, bo miał go w swojej kolekcji do śmierci. Teraz ta praca jest własnością Hammer Museum w Los Angeles, pewnie gdyby nie wystawa w Londynie nie zobaczyłabym jej na żywo. I to byłaby ogromna strata.
Do Tate Britain warto wybrać się też na wystawę stałą, która opowiada setkami obrazów historię angielskiego malarstwa. Moje ulubione sale to te ze sztuką XIX wieku, przede wszystkim z pracami prerafaelitów. Z duża przyjemnością przyglądałam się te wszystkim detalom na obrazach Lawrence Almy-Tademy.
Tate Britain to muzeum, które żyje – na podłodze przed obrazami siedzą grupy uczniów w mundurkach czy studentów szkicujących różne prace. Miałam też wrażenie, że zwiedzający czują się swobodnie, rozmawiają, śmieją się. Bardzo dobrze się tam czułam i na pewno do niego wrócę.
Wejście na stałą ekspozycję jest za darmo, w środku jest restauracja, ceny są w miarę przystępne, a jedzenie i kawa dobre, no i jest też kilka sklepików muzealnych, a wiadomo, że odwiedziny sklepiku to ważny element zwiedzania muzeum!
A jak się wyjdzie z budynku Tate Britain i przejdzie przez ulicę to widać Tamizę a po jej drugiej stronie budynek MI6, czyli brytyjskich służb specjalnych. To tam pracuje James Bond. A jak już jesteśmy przy Jamsie Bondzie, to bardzo dobrze się składa, bo moim drugim muzealnym zachwytem tego roku było miejsce pracy, innej bardzo ważnej angielskiej postaci.
2. Angielskie klasyki
Planując nasz wyjazd do Londynu (nasz, czyli mojej przyjaciółki Ani i mój), pomyślałyśmy, bardzo nieśmiało, że może wybierzemy też poza miasto, a konkretnie do Windsoru. Obie mamy słabość do brytyjskiej rodziny królewskiej, ale przede wszystkim do tych dawnych władców i władczyń, do Henryka VIII, do królowej Elżbiety I, do królowej Wiktorii. To były niesamowite postacie, które odegrały ogromną rolę w historii nie tylko Wielkiej Brytanii, ale całej Europy i miały też bardzo duży wpływ na sztukę. A Windsor to właśnie ta wielka historia na wyciągnięcie ręki.
Ostatecznie, na wyjazd do Windsoru zdecydowałyśmy się dość spontanicznie, dzień przed. Kupiłyśmy bilety na autokarową wycieczkę z przewodnikiem. Na trasie zwiedzania miałyśmy 3 punkty – Windsor, Bath i Stonehenge. I mimo, że jestem mocno sceptyczna jeśli chodzi o takie zorganizowane zwiedzanie, bo wolę sama planować i zarządzać swoim czasem, to ta wycieczka okazała się bardzo dobrym pomysłem. Nie musiałyśmy martwić się o wejścia, o bilety, a nasz przewodnik, który był bardzo otwarty i miał doskonałe, poczucie humoru, opowiadał bardzo wciągająco i dzielił się samymi najlepszymi smaczkami. Do wejścia do zamku poprowadził nas skrótem przez wąskie uliczki tak, że wyprzedziliśmy wycieczki z innych autokarów, więc nie staliśmy długo w kolejce. Organizacja była świetna.
Minusem takiego zwiedzania jest ograniczenie czasowe, które poczułyśmy przede wszystkim w Bath, mieście założonym przez Rzymian, z łaźniami, które w XIX-wieku stało się bardzo popularnym miejscem wypoczynku, przez kilka lat mieszkała tam i pisała Jane Austin.
Tam tego czasu było dla nas za mało. Przespacerowałyśmy się, niczym bohaterki książek Jane Austin, po Royal Crescent, to zespół kilkudziesięciu bliźniaczych budynków z XVIII wieku, tworzących delikatny łuk. Z jednej strony mamy rząd neoklasycystycznych domów, z kolumnami jońskimi na wyższej kondygnacji, idziemy po chodniku wzdłuż czarnego eleganckiego ogrodzenia, a po drugiej stronie mamy otwartą przestrzeń, zielony trawnik i dalej park. Czas się tu zatrzymał. Gdyby nie zaparkowane wzdłuż chodnika samochody można byłoby się poczuć jak w powieści Jane Austen albo ostatecznie jak w serialu Bridgertonowie, zresztą niektóre jego sceny były tam właśnie kręcone.
Chciałyśmy pospacerować też dłużej w okolicach akweduktu i po innych uliczkach, ale niestety czas gonił, bo jechaliśmy dalej zobaczyć Stonehenge. Stonehenge to mój wielki zachwyt tego roku. Jest wyjątkowym miejscem, niesamowicie działa na wyobraźnię i uspokaja.
Wokół grupy tych wielkich kamieni są łąki i pola, gdzieś tam w oddali widać tylko centrum turystyczne i parking i słychać szum samochodów z biegnącej między pagórkami drogi, ale on nie przeszkadza, pewnie w wysokim sezonie przeszkadzają turyści, ale na początku czerwca było naprawdę spokojnie.
Stonehenge to takie miejsce, o którym trudno opowiedzieć, bo jest bardzo tajemnicze, nie do końca wiadomo jak powstało, jest masa różnych teorii. To jest takie miejsce, które nie tyle się ogląda, ile doświadcza. Bardzo Wam je polecam!
Na szczęście w Windsorze czasu było wystarczająco dużo i zobaczyłyśmy to na czym najbardziej nam zależało, czyli wnętrza zamku. Zamek budowany był i przebudowywany od średniowiecza przez kolejnych królów i królowe. Rozrastał się i zmieniał z czasem.
Spacerując pomiędzy poszczególnym jego częściami, dziedzińcami, masywnymi murami, myślałam o tym, że tymi trasami, patrząc na te same budynki, przechodzili ludzie, których znam z obrazów, tych dawnych, ale też tych współczesnych zdjęć i filmów. Tutaj dzieciństwo spędziła Elżbieta II, podobno bardzo lubiła to miejsce i mocno przeżyła pożar zamku w 1992 roku.
Wnętrz zamku nie można niestety fotografować, nie mogę więc wrócić do własnych zdjęć. To co zapamiętałam najbardziej to ogrom – ogromne sale, a właściwie komnaty, wypełnione ogromem przedmiotów – mebli i dekoracji. Mnóstwo równych wzorów na tapetach i dywanach, dużo drewna i złota. Jest nierzeczywiście. Obchodząc komnaty myślałam o tym, że takie miejsca w XXI wieku mogą istnieć tylko w filmach, tymczasem ktoś tu mieszka, bywa. Przechodzi tędy, patrzy sobie na obraz z XVI-wieku i idzie usiąść na XVIII-wiecznej kanapie żeby napić się herbaty podanej w kilkusetletniej porcelanie. To zupełnie inny świat.
Wychodząc z zamku byłam pewna, że nic mnie już nie zaskoczy, a potem weszłam do Kaplicy św. Jerzego. Jeśli śledzicie ważne wydarzenia z życia brytyjskiej rodziny królewskiej, lub widzieliście chociażby zdjęcia z pogrzebu księcia Filipa, królowej Elżbiety albo ślubu księcia Harrego, to znacie to miejsce. Ale tego jak wnętrze wygląda na żywo nie jest w stanie oddać żadne zdjęcie.
Kaplica została wybudowana w stylu późnego angielskiego gotyku, to może Wam nic nie mówić, tak samo jak nazwa perpendicular style (styl perpendykularnym) czyli trzecia z epok angielskiego gotyku według podziału Thomasa Rickmana. Tego absolutnie nie trzeba wiedzieć, a i tak wnętrze zrobi na Was niesamowite wrażenie.
Bo nie trzeba analizować jego poszczególnych elementów, takich jak na przykład przepiękne, misterne wachlarzowe sklepienia – charakterystyczne właśnie dla angielskiej architektury tego czasu, żeby zachwycić się lekkością, dekoracyjnością i atmosferą, którą tworzą.
Historię tego miejsca najsilniej poczułam siedząc w chórze kaplicy, blisko ołtarza, w rzeźbionych stallach z XV wieku. Pomyślałam o tych wszystkich ważnych, zmieniających życie wielu osób wydarzeniach, które właśnie tu miały miejsce – o królewskich ślubach i pogrzebach. Wyszłam z kaplicy oczarowana. To był jeden z takich momentów tego roku, który zapamiętam na długo.
Tymczasem zostawiamy Windsor, kaplicę i królewski zamek i przenosimy się do innego zamku, mniejszego, skromniejszego, z zupełnie inną historią. Zamku, który chciałam odwiedzić od dawna, a który nigdy nie był po drodze, aż do lata tego roku.
3. Łańcut, czyli zamek, który nigdy nie był po drodze
Zamek w Łańcucie uważany jest za jedną z najpiękniejszych rezydencji arystokratycznych w Polsce. Wiele pomieszczeń, także tych najbardziej reprezentacyjnych zachowało się w prawie niezmienionej formie. Można więc w Łańcucie oglądać autentyczne wnętrza zaprojektowane ponad 200 lat temu przez uznanych architektów. I to właśnie to co najbardziej do niego przyciąga.
Łańcut przez lata należał do rodziny Lubomirskich, duże zmiany wprowadziła tu Izabela z Czartoryskich Lubomirska, siostra Adama Kazimierza Czartoryskiego i bratowa Izabeli z Flemmingów Czartoryskiej – tej najbardziej znanej Czartoryskiej, która założyła pierwsze polskie muzeum w Puławach. Izabela Lubomirska podobnie jak Izabela Czartoryska interesowała się sztuką, była mecenaską i kolekcjonerką i podobnie jak bratowa miała duże ambicje, które realizowała przebudowując, zamek w Łańcucie. Z tego czasu pochodzi na przykład jej apartament. Słodki, pastelowy i uroczy i bardzo rokokowy.
Tak się złożyło, że przyjechałam do Łańcuta w nienajlepszej formie i musiałam ograniczyć moje zwiedzanie do pierwszego piętra zamku i ogrodów. A do zobaczenia są jeszcze m.in. piętro drugie i imponująca podobno wozownia. Ale mimo, że widziałam tylko część posiadłości, to i tak zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Oprócz apartamentu Lubomirskiej bardzo podobała mi się Jadalnia i Sala Balowa z teatrem na 70 osób – po co chodzić do teatru, jak można mieć teatr w domu i aktorzy mogą przychodzić na gościnne występy, prawda?
Pięknie w lipcowym słońcu prezentowała się też galeria rzeźb, w której zastosowany został ciekawy trik. Bo ściany wnęk, w których znajdują się okna zostały pomalowane tak, by wydawało się, że do galerii wpadają promienia słońce.
Ale najbardziej w Łańcucie czekałam na spotkanie z Sofonisbą Anguissolą, artystką, która jako jedna z niewielu w tamtym czasie, czyli w XVI-wieku, osiągnęła prawdziwy sukces na europejską skalę. Takie kariery kobiet w tamtym czasie się nie zdarzały. A Sofonisba malując portrety, najpierw rodziny i znajomych ojca, potem ich znajomych trafiła na hiszpański dwór, wtedy jeden z najbogatszych i najważniejszych w Europie. Przez lata była nadworną malarką w Madrycie, zdaje się, że z biegiem czasu zaprzyjaźniła się też z parą królewską.
Giorgio Vasari, autor „Żywotów najsławniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów”(1550), czyli zbioru biografii najwybitniejszych artystów, którego nazywa się „pierwszym historykiem sztuki” napisał o Sofonisbie tak:
Nie tylko piękno wyróżnia malarstwo Sofonisby, dla mnie najciekawsza jest w nich jej śmiałość, pewność siebie. Widać to dobrze w „Grze w szachy”, obrazie ze zbiorów Muzeum Narodowego w Poznaniu, na którym Sofonisba przedstawiła swoje siostry podczas gry w szachy.
Takie przedstawienia nie były popularne w tym czasie. Szachy były zarezerwowane dla mężczyzn, kojarzyły się z rywalizacją, często symbolizowały strategie wojenne. Obraz Sofonisby jest popisem jej wszechstronności – mamy tu scenę rodzajową, ale też bardzo detaliczne portrety, a za postaciami pejzaż. Jakby Sofonisba pokazywała nam, cały wachlarz swoich malarskich umiejętności. Malując ten obraz Sofonisba miała trochę ponad 20 lat.
Obraz, który znajduje się w Łańcucie pochodzi z podobnego czasu, młoda Sofonisba namalowała siebie siedzącą przed sztalugą. Wygląda dziecięco, jej szeroko otwarte duże, bardzo charakterystyczne oczy zwrócone są prosto na nas. Patrzy spokojnie i pewnie.
Ręce ma zajęty malarskimi narzędziami, z lewej trzyma malsztok, laskę malarską, na której opiera prawą dłoń z pędzlem, którym wykańcza obraz Madonny z dzieciątkiem. Nie siedzi bezczynnie, jest zajęta – przedstawiła siebie podczas pracy.
Bardzo chciałam przyjrzeć się z bliska wszystkim detalom tej pracy, kolorom farb, które Sofonisba ma na niewielkiej palecie, jej fryzurze, ubraniu. Obejrzeć fakturę obrazu. Ale niestety nie mogłam.
Muzeum – Zamku w Łańcucie eksponuje ten obraz, jedno z najcenniejszych dzieł w polskich zbiorach publicznych, na pierwszym piętrze zamku, w Korytarzu Czerwonym, który jest bardzo ciemny. Autoportret Sofonisby wisi dość wysoko, nad zabytkowym skretarzykiem, dużo powyżej linii wzroku. Żeby go obejrzeć trzeba unieść głowę do góry, a i tak ciężko cokolwiek dobrze zobaczyć, bo od ciemnego tła odbija się światło.
Nie ma na to też zbyt wiele czasu, bo wycieczka musi iść dalej (zwiedzanie zamku jest możliwe tylko w zorganizowanej grupie z audioprzewodnikiem). Byłam bardzo rozczarowana. A już ostatecznie rozczarował mnie brak jakichkolwiek pamiątek, włącznie z książkami, dotyczących Sofonisby i tego autoportretu. Nie mogłam uwierzyć, jak to jest możliwe, że muzeum ma obraz, który kiedy wyjeżdża na wystawy do największych europejskich muzeów jest ich ważnym punktem, ozdobą. Jest doceniany, a tutaj na miejscu nie można nawet kupić z nim pocztówki.
Staram się zrozumieć wybór miejsca. Według informacji na stronie muzeum jest to prawdopodobnie jego pierwotna lokalizacja. Przyjmuję ten argument. Nie rozumiem jednak braku marketingowego zamieszania wokół tej pracy.
Co prawda w audioprzewodniku usłyszałam, że to obraz europejskiej klasy, bardzo ważny, ale nie mogłam tego zobaczyć na własne oczy. I co więcej, obserwując resztę mojej grupy zauważyłam, że jedynie zerknęli na Sofonisbę, że potraktowali ją jak kolejny obraz w zamku, jeden z wielu podobnych. A to jest skarb, czemu jego potencjał nie jest wykorzystywany?
Moja wizyta w Łańcucie była słodko – gorzka. Na koniec poszłam ochłonąć na krótki spacer po ogrodzie i to była bardzo dobra decyzja, bo ogrody zamkowe są przepięknie. Nie omijajcie ich jeśli będziecie w Łańcucie. Ja z Łańcuta pojechałam dalej, tym razem do pracy, ale bardzo przyjemniej, bo jej częścią jest…
4. Zwiedzanie wystaw z ich kuratorami
W tym roku, podobnie jak w poprzednim, dzięki pracy nad podcastem „Muzealnicy mówią”, który realizuję dla Narodowego Instytutu Muzeów, odwiedziłam kilkanaście muzeów w całej Polsce. Bohaterami podcastu „Muzealnicy mówią” są muzealnicy, laureaci różnych konkursów organizowanych przez Narodowy Instytut Muzeów, m.in. Sybilli – najważniejszego muzealnego konkursu w Polsce. Przy okazji wywiadów zdarza się, że moi rozmówcy proponują mi zwiedzanie swoich muzeów.
Uwielbiam kiedy to się dzieje, z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, że często jest to zwiedzanie muzeum poza godzinami jego otwarcia. Możemy być wtedy na wystawie sami, tak było kiedy oglądałam wystawę w Muzeum Inżynierii i Techniki w Krakowie. Wtedy wchodząc do każdej sali musieliśmy zapalać światła i eksponaty dopiero wyłaniały się z ciemności – niesamowite wrażenie.
A drugi powód to to, że oglądanie wystawy z osobą, która ją wymyśliła, która pozyskiwała obiekty, której można zadać pytania stojąc przy nich, to jest wyniesienie wrażeń ze zwiedzania na wyższy poziom – gamechanger.
Szczególnie w przypadku wystaw dotyczących tematów, do których serce bije nam słabiej. Najlepszym przykładem z tego roku jest wystawa w Muzeum Papiernictwa w Dusznikach – Zdroju o pierwszych polskich pieniądzach papierowych z okresu powstania kościuszkowskiego. Nigdy nie interesowałam się numizmatyką, więc weszłam na tę wystawę bez większych oczekiwań, tymczasem kiedy dyrektor zaczął opowiadać mi o historii powstania tych pieniędzy, o ludziach, którzy je stworzyli, to naprawdę się wciągnęłam się w tę historię.
I po raz kolejny okazało się, że kontekst zmienia wszystko, zmienia odbiór i nastawienie. Ważne jest też kto i jak opowiada – osoba z pasją, potrafi naprawdę tą pasją zarazić. Więc jeśli mogłabym coś dodać do listy waszych planów na ten nowy rok, to dodałabym obejrzenie wystawy z jej kuratorką lub kuratorem. Zobaczycie, że to jest zupełnie inne zwiedzanie!
Możecie sprawdzić jak ciekawie muzealnicy opowiadają o swojej pracy, o tym jak powstają wystawy, ile czasu wymaga stworzenie katalogu, który potem możemy kupić w muzealnych sklepie. Wystarczy, że włączycie podcast „Muzealnicy mówią”!