12 grudnia 2021

5 największych muzealnych zachwytów 2021

W tym odcinku spoglądam za siebie, na 11 minionych miesięcy tego roku i przypominam sobie najlepsze momenty z muzeów i wystaw - żeby je uporządkować, ale przede wszystkim żeby je porządnie zapamiętać i móc potem do nich wracać. Pięcioma z nich, czyli moimi największymi muzealnymi zachwytami 2021 roku dzielę się z wami.

Tym razem zamiast jednego bohatera będzie ich pięciu, to będą moje największe muzealne zachwyty 2021 roku. Kiedy zobaczyłam, że 40. odcinek, okrągły, zbiega się z końcem roku to pomyślałam, że świetnie się składa – że to idealna okazja do podsumowania, do spojrzenia za siebie, na te 11 miesięcy i przypomnienia sobie najlepszych momentów i wrażeń z muzeów i wystaw. Trochę żeby je uporządkować, ale przede wszystkim żeby je porządnie zapamiętać i móc potem do nich wracać, bo skoro są najlepsze, to warto będzie do nich wracać – tak sobie myślę.

Wybrałam ich 5.  5 wydało mi się akurat – tak żeby to jednak było jakieś wyzwanie, żebym musiała dobrze się zastanowić.
I muszę wam powiedzieć, że to naprawdę było wyzwanie i już w trakcie byłam na siebie zła, że nie 10, ale to dobrze, bo to znaczy, że trochę tych muzealnych zachwytów przeżyłam w tym roku i miałam z czego wybierać. W pewnym momencie musiałam nawet użyć mojej ulubionej metody eliminacji, która sprawdza się w najtrudniejszych warunkach, czyli metody „ to nie, to nie, to nie… no to”.  Więc sami widzicie, że nie było łatwo. Ale jest, mam moje top 5 muzealnych zachwytów tego roku. Wszystkie są polskie, bo w tym roku nie byłam za granicą. Jestem bardzo ciekawa czy się ich spodziewacie – czy to będą dla was zaskoczenia czy raczej oczywistości. Zapraszam na pięć moich największych muzealnych zachwytów 2021 roku.

1. „Słońce majowe” Józefa Mehoffer na wystawie „Polska. Siła Obrazu”

Gdyby ktoś zapytał mnie z jakimi artystami będzie mi się kojarzył 2021 rok, to wymieniłabym Magdalenę Abakanowicz – jesienna wystawa jej prac w Poznaniu zrobiła na mnie duże wrażenie i słychać to zresztą w odcinku Gablotek, którego bohaterem jest jeden z abakanów pokazywany na tej wystawie – czyli odcinku 34. (do posłuchania tutaj).

Wymieniłabym też Vincenta van Gogha. To może wam się wydać trochę dziwne, ale spędziłam z nim w tym roku naprawdę dużo czasu pisząc artykuły o jego 3 obrazach: o „Tarasie kawiarni w nocy”, „Nocnej kawiarni”  i przepięknym „Kwitnącym migdałowcu”, którego namalował dla swojego bratanka. Możecie je przeczytać na portalu Niezła Sztuka. Opowiadałam też o Vincencie podczas wykładu w ramach cyklu wykładów gościnnych online organizowanych przez Porozumienie Polskich Niderlandystów, jest zapisany i można go obejrzeć tutaj. Przygotowując się przeczytałam masę listów Vincenta, do brata, do siostry, do matki – i w pewnym momencie tego Vincenta było w mojej codzienności bardzo dużo.

Ale najważniejszym artystą tego roku jest dla mnie Józef Mehoffer, to takie moje odkrycie, chociaż znałam go już wcześniej, ale jego twórczość skutecznie przysłaniał mi Wyspiański – zresztą przyjaciel Mehoffera, co prawda do czasu, ale jednak przyjaciel.

Pierwszy mój zachwyt Mehofferem, to była połowa marca, jedno z pierwszych moich odwiedzin w muzeum po długiej przerwie i od razu duża wystawa, czyli „Polska. Siła Obrazu”. Do Poznania przyjechały topowe prace najlepszych polskich artystów XIX wieku – Matejko, Brandt, Chełmoński, Gierymski. Sporo historii, folkloru, koni, sosów monachijskich i w ostatniej części wystawy on – przepiękny, słoneczny obraz Józefa Mehoffera „Słońce majowe”.

Nieduży w porównaniu z obrazami z tych poprzednich sal, ale sprawiający dużo więcej przyjemności. Nie mogłam się na niego napatrzeć chociaż tak naprawdę niewiele się tu dzieje – nie ma żadnych dramatów, zdzierania z siebie koszul jak u Matejki, pędzących koni jak u Brandta, jest spokojny, ciepły wiosenny dzień. Mehoffer czaruje nastrojem.

Ale najważniejszym artystą tego roku jest dla mnie Józef Mehoffer, to takie moje odkrycie, chociaż znałam go już wcześniej, ale jego twórczość skutecznie przysłaniał mi Wyspiański – zresztą przyjaciel Mehoffera, co prawda do czasu, ale jednak przyjaciel.

Pierwszy mój zachwyt Mehofferem, to była połowa marca, jedno z pierwszych moich odwiedzin w muzeum po długiej przerwie i od razu duża wystawa, czyli „Polska. Siła Obrazu”. Do Poznania przyjechały topowe prace najlepszych polskich artystów XIX wieku – Matejko, Brandt, Chełmoński, Gierymski. Sporo historii, folkloru, koni, sosów monachijskich i w ostatniej części wystawy on – przepiękny, słoneczny obraz Józefa Mehoffera „Słońce majowe”.

Nieduży w porównaniu z obrazami z tych poprzednich sal, ale sprawiający dużo więcej przyjemności. Nie mogłam się na niego napatrzeć chociaż tak naprawdę niewiele się tu dzieje – nie ma żadnych dramatów, zdzierania z siebie koszul jak u Matejki, pędzących koni jak u Brandta, jest spokojny, ciepły wiosenny dzień. Mehoffer czaruje nastrojem.

 

Mnie zaczarował tak bardzo, że koniecznie chciałam jak najwięcej się o nim dowiedzieć. W kwietniu nagrałam odcinek o Domu Mehoffera w Krakowie (to jest odcinek 25), w maju napisałam artykuł o „Słońcu majowym” dla Niezłej Sztuki. I kiedy w połowie maja byłam zobaczyć „Słońce majowe” raz jeszcze, to okazało się, że obraz podoba mi się jeszcze bardziej niż kiedy zobaczyłam go po raz pierwszych, chociaż naprawdę myślałam, że to niemożliwe.

Na tym nie koniec Mehoffera, w czerwcu kilka dobrych minut spędziłam przed „Dziwnym Ogrodem” w Muzeum Narodowym w Warszawie, a w lipcu spacerowałam po prawdziwym ogrodzie Mehofferów w Krakowie.

 

Zwieńczeniem tego mojego mehofferowego lata była wiadomość od dziewczyn z Niezłej Sztuki, że ruszają z projektem Audioarcydzieło – profesjonalny lektor Grzegorz Widziszewski czyta wybrane artykuły z Niezłej Sztuki. Nagrania można kupić za symboliczne  7 zł, które zasilają konto fundacji Niezła Sztuka. Dziewczyny napisały mi, że pierwszym audioarcydziełem będzie mój tekst o „Słońcu majowym”! Pięknie podsumowanie tego mojego spotkania ze sztuką Mehoffera w tym roku. A słuchanie tego nagrania to ogromna przyjemność. Bardzo wam je polecam, szczególnie teraz w tym zimnym, ciemnym grudniu – podarujcie sobie trochę mehofferowego słońca. Artykuł w wersji czytanej tutaj.

2.”Różne spojrzenia” w Muzeum Narodowym w Warszawie

Moim drugim zachwytem jest wystawa czasowa „Różne spojrzenia” w Muzeum Narodowym w Warszawie, która trwała od maja do lipca. Na wystawie prezentowane były obrazy XVII-wiecznych malarzy niderlandzkich, takie , których nie można oglądać na co dzień, bo pochodzą z kolekcji ERGO Hestii, czyli towarzystwa ubezpieczeniowego.

To była niewielka, bardzo kameralna wystawa, zaaranżowana ze smakiem. Trafiłam akurat na taki moment, że prawie nikogo oprócz mnie nie było w sali, dzięki temu mogłam pobyć sama w XVII-wiecznych Niderlandach. Mogłam podejść bardzo blisko, przyjrzeć się wszystkim szczegółom. Tak najlepiej ogląda się te obrazy, w skupieniu i z uśmiechem na twarzy.

 

Wystawa przypomniała mi za co tak bardzo lubię malarstwo niderlandzkie. Oglądanie zimowych pejzaży z Holendrami grającymi w golfa na lodzie, czyli kolfa, statków  na wzburzonych falach, scen z wnętrz surowych kościołów i kwiatowych martwych natur to był dla mnie powrót do korzeni – do takich moich pierwszych świadomych zachwytów malarstwem w ogóle. Ostatnio ze względu na Gablotki, zeszło ono na dalszy plan, trochę się ta moja sympatia do malarstwa niderlandzkiego niego przykurzyła. I w maju w Warszawie, dzięki „Różnym spojrzeniom”, wszystko się odkurzyło, wróciło.

3. Muzeum Czartoryskich w Krakowie

Do Muzeum Czartoryskich w Krakowie miałam jechać wiosną 2020 roku, z wiadomych względów nie pojechałam. A bardzo chciałam, byłam szczególnie ciekawa tego jak będzie wyglądała przestrzeń muzeum po tym głośnym remoncie. Zapowiedzi były bardzo obiecujące, to był projekt z rozmachem. Zgodnie z planem odnowione muzeum zostało otwarte w grudniu 2019 roku i niedługo potem niestety zamknięte. Nie udało mi się pojechać do Krakowa w 2020 roku, ale udało rok później. To był mój prezent urodzinowy. Wcale nie wykluczam zresztą, że ta urodzinowa atmosfera całego wyjazdu miała wpływ na to jak wspominam odwiedziny u Czartoryskich. Ale to nic, bo jestem pewna, że i bez tej atmosfery muzeum zrobiłoby na mnie bardzo dobre wrażenie.

Jest jasno, przestrzennie, dziedziniec z przeszklonym sufitem sprawia, że już na wejściu jest efekt „wow”. A potem jest tylko lepiej. Kolekcja jest przebogata i bardzo różnorodna i przez to szalenie ciekawa. Jest tak wystawiona, że trudno się nią znudzić. I miałam na to żywy dowód, bo zwiedzałam ją z Piotrkiem, moim mężem, który nie jest miłośnikiem muzeów, i jemu w Muzeum Czartoryskich się podobało – to już dużo mówi o tym miejscu.

Szczególnym momentem dla mnie było spotkanie z Rembrandtem. W Krakowie wisi „Krajobraz z przypowieścią o miłosiernym Samarytaninie”. Dlaczego to wyjątkowy obraz opowiadałam w odcinku 22, bohaterem był co prawda innym obraz Rembrandta z polskich zbiorów, czyli  „Dziewczynie w ramie obrazu”, ale „Krajobraz…” też się w nim pojawia.

Rembrandt na żywo zawsze zachwyca, żadne zdjęcia nawet doskonałe, chociaż oddają najmniejsze detale, nawet poszczególne pociągnięcia pędzla, to nie są w stanie oddać nastroju tych prac, przynajmniej ja mam takie wrażenie. Rembrandt na żywo to jest zawsze duże przeżycie, i tak też było tym razem w Muzeum Czartoryskich, to była taka moja wisienka na torcie tej wizyty.

Rembrandt van Rijn, Krajobraz z przypowieścią o miłosiernym Samarytaninie, 1638 r., Muzeum Książąt Czartoryskich w Krakowie

4. Art déco  w Płocku

Czwarty zachwyt to żadne zaskoczenie jeśli słuchaliście poprzedniego odcinka. A jeśli nie słuchaliście to was do niego odsyłam, o tutaj. Cały ten odcinek był festiwalem moich zachwytów. Dotyczyły one dwóch wystaw w Muzeum Mazowieckim w Płocku, wystawy sztuki secesji i nowej, otwartej we wrześniu wystawy art déco . Obie świetne, a wystawa art déco to jedna z najlepiej zaaranżowanych ekspozycji, które widziałam nie tylko w tym roku, ale w ogóle. Nie będę się powtarzać – po prostu odsyłam was do 39 odcinka!

5. Wystawa Vilhelma Hammershøia w Poznaniu

Ostatni zachwyt i równocześnie najnowszy, bo sprzed 2 tygodni – to wystawa czasowa Vilhelma Hammershøia, „Światło i cisza” w Muzeum Narodowym w Poznaniu. Wystawa naprawdę zachwyca, z kilku powodów.

Pierwszy zachwyt był zanim ją jeszcze zobaczyłam – to był zachwyt wiadomością, że będzie – pomysłem i tym, że jest taki ambitny – bo to pierwsza wystawa Vilhelma Hammershoia chyba najbardziej rozpoznawalnego duńskiego malarza w tej części Europy. Drugi zachwyt to lista prac, które przyjechały do Poznania. Często jest tak, że muzeum robi wystawę znanego artysty, nazwisko przyciąga tłumy, a do zobaczenia są  jego drugorzędne, trzeciorzędne prace. Jasne, wciąż ciekawe, ale jednak można się poczuć lekko rozczarowanym. W Poznaniu tak nie jest – w tytule jest  Hammershøi i na wystawie są jego topowe prace. Sprowadzenie ich do Poznania to było duże wyzwanie i brawo dla kuratorki Martyny Łukasiewicz, która zadbało o to, że to się udało.

 

Wystawa oprócz tego, że zajmuje część przestrzeń zwykle przeznaczoną na wystawy czasowe, to zajmuje też sale ekspozycji stałej – w starym budynku. Obrazy, które zwykle tam wiszą zostały zdjęte, ściany zostały pomalowane na kolor, który jest doskonałym tłem dla obrazów Hammershøia. Jest trochę tak, że atmosfera wnętrz, które malował Hammershøi wychodzi poza ramy jego obrazów.

I wreszcie same obrazy, ja się bardzo odnajduję w estetyce jego malarstwa. To malarstwo pełne światła, harmonii, dużą przyjemność sprawia po prostu patrzenie na te prace. Autentycznie uśmiechałam się pod maseczką stając przed nimi w muzeum.

Na koniec przy wyjściu jest też taki mały element, sympatyczny gest w stronę zwiedzających –zaaranżowana została scena jak z obrazu – można usiąść przy stoliku i poczuć się jakby się było w świecie malarza – wychodzą z tego świetne zdjęcia, rewelacyjna pamiątka! 

To tyle. Zdziwieni? Zaskoczeni? Ja właściwie trochę tak, nie ma w tej mojej 5 na przykład wystawy Abakanowicz, czy Dwurnika w CSW w Toruniu, na których byłam i chociaż obie zapamiętam i obie były dobre, to nie były tymi największymi zachwytami. Wybranie największych zachwytów wcale nie jest takie łatwe.