Mój muzealny TOP 2022
Niespodziewany zachwyt w Nowym Skarbcu Koronnym na Wawelu, spotkanie z "Czekoladziarką" w Dreźnie, spełnienie marzenia w Miśni, zaskoczenie w deszczowej Pradze i odkrywanie potencjału bursztynu w Gdańsku - to muzealne momenty, które z 2022 roku zapamiętam najlepiej. Czemu? I co tak właściwie się kryje za tymi hasłami?
Podobnie jak zrobiłam to rok temu, opowiem wam o 5 moich największych muzealnych zachwytach ostatnich 12 miesięcy. Robię to trochę na pamiątkę dla siebie, żeby zachować te wspomnienia na dłużej i móc do nich wracać, ale myślę też, że te moje zachwyty mogą stać się inspiracją dla was. Kilka z nich możecie potraktować jako gotowe pomysły na spotkania ze sztuką. Kto wie może moje zachwyty staną się też waszymi… Na przykład ten, który mam liście jako pierwszy, pierwszy nie bo najważniejszy, tylko pierwszy bo listę ułożyłam sobie tym razem chronologicznie.
1. Nowy Skarbiec Koronny
Otwarcie Nowego Skarbca Koronnego na Wawelu było jednym z najważniejszych wydarzeń muzealnych nie tylko tego lata, ale całego roku. Na aranżacje tej wystawy ministerstwo wydało duże pieniądze, kilkanaście milionów złotych i to widać. Spacerowałam pomiędzy salami i z każdym krokiem coraz głośniej wzdychałam. Wrażenie robi bogactwo zgromadzonych przedmiotów, które można zobaczyć na wystawie, srebrnych naczyń, broni, biżuterii.
Najgłośniejsze zachwyty zbiera płaszcz podarowany Janowi III Sobieskiemu przez Ludwika XIV, płaszcz absolutnie niesamowity, aksamitny, haftowany srebrem i złotem we wzór płomieni – ognistych języków. Płaszcz wygląda naprawdę zjawiskowo. Ale na mnie większe wrażenie niż to jak wyglądają te wszystkie przedmioty robi historia, która za nimi stoi, świadomość, że miał je w ręku ten konkretny król, że były używane podczas tej konkretnej uroczystości. Patrzę np. na XVI wieczną chorągiew, sprawdzam opis, okazuje się, że pamięta Zygmunta Augusta i mnie to bardzo mocno działa na wyobraźnię.
Dlatego chyba też największy mój zachwyt z tej wystawy to przedmiot na pierwszy rzut oka niepozorny, niezbyt wymyślny, właściwie bardzo prosty, zwykły miecz. I wystawiony też bardzo prosto, w surowej gotyckiej sali. Znajduje się w gablocie opartej na dwóch kamiennych kolumnach. Tylko, że ten miecz to Szczerbiec. Ten Szczerbiec, o którym uczymy się od podstawówki, miecz, który był świadkiem najważniejszych polskich koronacji od czasów Władysława Łokietka, czyli od XIV wieku!
Kiedy sobie to uświadomiłam stojąc przed nim w skarbcu, to aż mi się nogi ugięły i zrobiło mi się jeszcze ciepłej niż było przez cały ten upalny sierpniowy dzień. Tyle wieków historii na wyciągnięcie ręki! Absolutnie niesamowite, aż sama się zdziwiłam, że tak bardzo mnie ten szczerbiec zachwycił!
Skoro jesteśmy w Krakowie, to mam jeszcze jedno, absolutnie wyjątkowe wspomnienie z tego wyjazdu. 2022 rok to był rok, w którym byłam po raz pierwszy w Muzeum Auschwitz – Birkenau. To miejsce, które chciałam odwiedzić od bardzo dawna, ale dopiero teraz przyszedł dobry moment. Odwiedziny tam to trudna lekcja historii.
Wiem, że nie chcę tam wracać już nigdy, mimo że samo zwiedzanie jest świetnie zorganizowane, mimo tłumów wszystko odbywa się bardzo sprawnie i z ogromnym szacunkiem dla historii tego miejsca, ale wracać nie chcę. Nigdy też nie zapomnę, że tam byłam. Akurat podczas naszej wizyty, w pewnym momencie zaczęły się zbierać ciemne, ciężkie burzowe chmury. Kiedy jechałyśmy do Birkenau, zaczynało już padać, jak wysiadłyśmy mocno wiało i było naprawdę ciemno. Bardzo złowieszczo i naprawdę przejmująco. Ta charakterystyczna brama wjazdowa przez, którą biegną tory i rampa na tle burzowego nieba to obraz, który zapamiętam na bardzo długo.
2. Spotkanie z „Czekoladziarką”
Są takie obrazy, które traktuję jak dobrych znajomych, czuję, że dobrze je znam. Jak widzę je na muzealnej ścianie to uśmiecham się do nich szeroko i kiwam lekko głową. Te moje znajome prace to najczęściej bohaterowie moich tekstów. Pisząc artykuł spędzam z nimi często bardzo długie godziny, oglądam każdy szczegół, poznaję ich historię. Czasem jest tak, że muszę potem od nich odpocząć. Ale akurat z tą pracą tak nie było.
„Czekoladziarka”, czyli cudowny pastel Jeanna Etiennea Liotarda z 1744 roku, chyba nigdy mi się nie znudzi, chociaż tak naprawdę praca może się wydawać nudna. Bo nic się na niej nie dzieje. Jest dziewczyna, prawdopodobnie służąca, która niesie tacę, na tacy stoi szklanka i kubeczek z czekoladą. Koniec. Nikogo innego nie ma, tło to po prostu jasna ściana. Nuda. A dla mnie kwintesencja piękna. Patrzenie na nią sprawia mi ogromną przyjemność.
„Czekoladziarka” wisi w Galerii Starych Mistrzów w Dreźnie. Trafiła do tej kolekcji Augusta III w połowie XVIII wieku, kupił ją dla króla Franseco Algarotti, wielki miłośnik sztuki, który był z tego zakupu bardzo dumny. I wcale mu się nie dziwię.
Pierwszy raz na żywo zobaczyłam „Czekoladziarkę” kilka lat temu i z miejsca mnie zauroczyła. Tak bardzo, że napisałam o niej tekst dla Fundacji Niezła Sztuka. Piszę w nim m.in. o tym że Czekoladziarka z obrazu stała się ambasadorką kakao w Stanach Zjednoczonych. Podczas swojej wizyty w Dreźnie zachwycił się nią Henry Lillie Pierce, prezes najstarszej fabryki czekolady w USA, Walter Baker & Company. Tak mu się spodobała, że zdecydował, że zostanie z nim na zawsze – jako logotyp jego firmy. Tym sposobem, w 1883 roku „Czekoladziarka” trafiła nie tylko na pudełka i puszki kakao, ale także na plakaty, ulotki, pocztówki, a nawet na okładkę wydawanej przez firmę Pierce’a książki kucharskiej.
„Czekoladziarka” jest naprawdę sławna. I przekonałam się o tym odwiedzając ją w tym roku. Trochę trwało zanim się do niej dopchałam i mogłam stanąć tak żeby nikt mi nie zasłaniał. Patrzenie na nią sprawiło mi naprawdę ogromną przyjemność. Zdecydowanie było jednym z moich największych muzealnych zachwytów tego roku. Jeśli będziecie w Dreźnie koniecznie ją odwiedźcie.
3. Spełnienie muzealnego marzenia, czyli wyjazd do Miśni
Od kiedy dzięki pracy w galerii sztuki zaczęłam się interesować starą porcelaną i zaglądać pod denka każdej możliwej filiżanki, to na mojej liście miejsc które koniecznie chcę zobaczyć pojawiła się Miśnia. Miśnia to niewielkie miasteczko w Niemczech, w okolicy Drezna, położone bardzo malowniczo nad Łabą. To tam powstała pierwsza europejska porcelana, to tam się wszystko zaczęło. O powstaniu porcelany, o tym jak dramatyczny był to proces, opowiedziałam w 47 odcinku Gablotek i odsyłam was do tego odcinka jeśli jeszcze go nie słyszeliście.
Miśnia jest dla mnie absolutnie legendarnym miejscem. Bardzo chciałam zobaczyć fabrykę porcelany, która tam działa – to się nie udało, bo pierwotne plany przyjazdu na coroczny dzień otwarty pokrzyżowała nam choroba, ale udało się odwiedzić muzeum. Nowoczesne i bardzo eleganckie, pokazujące wszystkie oblicza miśnieńskiej porcelany i te dawne – pierwsze naczynia, które jeszcze porcelaną nie były, te późniejsze- misterne figurki, które jak się ogląda to nie można uwierzyć, że to porcelana sprzed 300 lat i wreszcie też współczesną odsłonę porcelany – porcelanowe obrazy i rzeźby.
Oprócz zwiedzania wystawy, ogląda się też warsztat, czyli kolejne stanowiska na których pracownicy – modelarze, dekoratorzy – tworzą i ozdabiają porcelanowe naczynia. Można zobaczyć jak wygląda porcelana, jak zmieniają się jej rozmiary i kolory przed i po wypaleniu w piecu.
Największe wrażenie, tak jak przypuszczałam, zrobił na mnie rozmach, ogromna kreatywność i umiejętności projektantów wzorów z okresu największego rozkwitu manufaktury. Kompletnie zaniemówiłam kiedy zobaczyłam ogromną konstrukcję w kształcie rozbudowanego łuku triumfalnego, która zajmowała nie część stołu, a cały jego blat. To Wielka Świątynia Honoru, taka jest nazwa, jest złożona ze 123 różnych części. Była dekoracją na przyjęciu imieninowym Augusta III w 1749 roku. Myślę sobie, że gdybym ja była wtedy na tym przyjęciu to nie wiem czy bym cokolwiek zjadła z wrażenia, naprawdę.
Muzeum porcelany w Miśni to nie jest najciekawsze ani najbardziej atrakcyjne muzeum, w które zwiedziłam, ale świadomość że byłam w miejscu, w którym zaczęła się historia europejskiej porcelany, jest absolutnie wyjątkowym uczuciem. I dla niego warto było jechać do Miśni.
4. Zaskoczenie w deszczowej Pradze
Gdyby przed wyjazdem ktoś zapytał mnie, które praskie muzeum najbardziej mi się spodoba, to pewnie powiedziałabym, że oczywiście Muzeum Narodowe – ten zjawiskowy gmach górujący nad placem Wacława i te wnętrza ociekające złotem! Może dodałabym później, że muzeum Alfonsa Muchy, bo bardzo go lubię i jego prace na żywo pewnie zrobią na mnie duże wrażenie i faktycznie zrobiły, szczególnie te na których widać było jak dopracowuje szczegóły, zmienia detale.
Ale to nie te dwa muzea są moim praskim zachwytem tylko Galeria Narodowa, a konkretnie ten oddział, w którym obejrzeć można sztukę XIX i XX wieku.
To był już nasz kolejny dzień w Pradze, zobaczyliśmy większość turystycznych klasyków, mieliśmy „dzień własnego odkrywania”, niestety od rana padało. I pewnie gdyby nie ten deszcz to nie poszlibyśmy do Galerii Narodowej tylko wybralibyśmy długi spacer po którejś z nieodkrytych jeszcze dzielnic, ale padało i to dość mocno. Wsiedliśmy więc w tramwaj i pojechaliśmy na druga stronę Wełtawy, do dzielnicy Holeszowice, gdzie w Pałacu wystaw można oglądać m.in. XIX wieczne obrazy, na których mi najbardziej zależało. Budynek jest pałacem tylko z nazwy, mamy tu beton, dużo szkła – funkcjonalizm jednym słowem, żeby nie zawrócić i wejść do środka musiałam sobie przypomnieć powiedzenie żeby nie oceniać książki po okładce. I dobrze zrobiłam, bo przegapiłabym naprawdę dużo dobrego malarstwa.
Do zobaczenia są impresjoniści, jest też Van Gogh, jest Edvard Munch, jest hipnotyzujący Gustav Klimt – kilka prac. Ale to co mnie najbardziej zaskoczyło to sztuka czeska, o której wiedziałam bardzo mało. Znałam właściwie jednego artystę – pamiętałam go ze studiów – Franciszek Kupka.
Kupka przeszedł bardzo długą artystyczną drogę od realizmu po abstrakcję. To jak jego malarstwo i patrzenie na sztukę się zmieniało na przestrzeni lat można zobaczyć właśnie w Galerii Narodowej. Czescy artyści początków XX wieku bawią się formą, kolorami, tematami. Oglądając niektóre prace szeroko się uśmiechałam, żeby zaraz przy kolejnych naprawdę się przejąć np. samotnością bohaterów. Galeria Narodowa zafundowała mi cały wachlarz emocji, ta różnorodność to ogromna zaleta tej kolekcji. Jest jeszcze dodatkowy polski akcent, dyrektorką Galerii Narodowej w Pradze jest Polka Alicja Knast!
5. Muzeum Bursztynu w Gdańsku
Do Gdańska pojechaliśmy na początku grudnia i był to dość spontaniczny wyjazd. Była z nami Harfa (nasz pies) więc od początku było jasne, że zwiedzania nie będzie dużo, ale nie byłabym sobą gdybym nie zajrzała chociaż do jednego muzeum. Wybrałam Muzeum Bursztynu, które miałam na swojej liście bardzo wysoko odkąd się otworzyło w nowej siedzibie Wielkim Młynie, latem 2021 roku.
Po pierwsze byłam ciekawa jak udało się do muzealnych potrzeb przystosować wnętrze średniowiecznego młyna. I się nie zawiodłam, jest i z szacunkiem do historii i nowocześnie, elegancko i ze smakiem. I to wnętrze nie dominuje wystawy, one doskonale ze sobą współgrają.
Po drugie byłam ciekawa czy bursztyn i jego historia mnie w ogóle zainteresuje. Bo to, że bursztyn mi się podoba – to wiedziałam. Ale ostatecznie to po prostu surowiec, żywica, mieszanka, która w swoim składzie ma przede wszystkim węgiel i siarkę. Czy można o tym zrobić dobre muzeum?
Okazuje się, że można! Wystawa stała zajmuje 2 piętra i opowiada o życiu bursztynów bałtyckich. O tym jak powstały ponad 40 mln lat temu. O tym, że są skamieniałą żywicą drzew iglastych, które rosły na terenie dzisiejszej Skandynawii i Morza Bałtyckiego. O tym jakie rośliny i jakie zwierzęta żyły w tych bursztynowych lasach. To wiemy dzięki inkluzjom, bursztynom w których zatopione są muszki, ślimaki, pszczoły, jaszczurki i inne zwierzęta, a także pióra, igły sosnowe. Wygląda to niesamowicie, jest po prostu przepiękne.
Oprócz inkluzji oczarowały mnie też kolory i kształty bursztynów z różnych stron świata. Jeden z nich wyglądał jak ogromny bochenek chleba dopiero co wyjęty z pieca.
Następna część wystawy to opowieść o tym do czego bursztyn był wykorzystywany, co można z bursztynu było zrobić. Oczywiście pierwsza rzecz, która przychodzi nam do głowy – biżuteria. Jej jest na wystawie wcale nie tak dużo jak można byłoby się spodziewać. Bo musiało być miejsce dla bursztynowych ołtarzów, szachów i innych gier, szkatułek, medali, jest nawet gitara z bursztynu.
Część wystawy opowiada o tym, że bursztyn był wykorzystywany w medycynie. Na przykład stosowano coś takiego jak pigułki bursztynowe, które miały leczyć wrzody końcowego odcinka przewodu pokarmowego i działać przeczyszczający. Oprócz bursztynu w składzie była też m.in. guma arabska i terpentyna – więc bardzo możliwe że były skuteczne.
Moje obawy, że muzeum będzie nudne, zostały rozwiane już kiedy otworzyłam drzwi i weszłam z zaśnieżonej ulicy do ciepłego ceglanego wnętrza. A potem było już tylko lepiej. Bardzo polecam Wam to miejsce – to mniej więcej godzina intensywnego zwiedzania, a przyjemność ogromna.