8 X 5: Sukiennice
W tym odcinku podpowiadam jakim 8 obrazom warto poświęcić 5 minut będąc w Galerii Sztuki Polskiej XIX wieku w Sukiennicach, oddziale Muzeum Narodowego w Krakowie. To kolejna odsłona cyklu „8 X 5”, w którym ułatwiam zwiedzanie największych polskich muzeów sztuki.
„8 x 5” to cykl, w którym ułatwiam zwiedzanie największych polskich muzeów sztuki. Podpowiadam jakim obrazom warto poświęcić trochę więcej czasu, czyli te tytułowe, umowne, 5 minut. Wybór jest bardzo subiektywny, jest mój. To nie zawsze te najważniejsze, ikoniczne prace z kolekcji. To te, które zatrzymały mnie najdłużej – zaciekawiły, zachwyciły. Taki sposób zwiedzania – skupienia na kilku wybranych obrazach jest dobrym rozwiązaniem jeśli muzeum Was onieśmiela i czujecie, że gubicie się w jego zbiorach. Ja często tak mam w dużych zagranicznych muzeach, których nie znam. Takie zwiedzanie sprawdzi się też kiedy z jakiegoś powodu macie mało czasu (np. wpadacie na ostatnią godzinę otwarcia). To też dobry sposób dla tych, którzy chcą zwiedzać, ale szybko się nudzą albo męczą. I wreszcie to też dobry pomysł dla tych, którzy byli już w danym muzeum i mają ochotę zobaczyć coś czego może nie zauważyli do tej pory.
W tym odcinku zabieram Was do Sukiennic, jesteśmy w samym sercu krakowskiego rynku. Wokół nas niekończący się tłum turystów, którzy mówią we wszystkich językach świata. Słychać też parskanie koni, stukot ich kopyt i trzepotanie skrzydeł gołębi. Ale my zostawiamy za sobą cały ten gwar i górującego nad turystami, wpatrzonego w dal, Adama Mickiewicza i wchodzimy w arkadowe podcienia Sukiennic.
Te podcienia, podobnie jak charakterystyczne ryzality prowadzące do wnętrza Sukiennic to efekt XIX-wiecznej przebudowy. Zmienił się wtedy kształt budynku, a wnętrza zostały przystosowane do pełnienia nowej, ważnej funkcji – Sukiennice stały się siedzibą muzeum. I to Muzeum Narodowego – najstarszego i największego muzeum z przymiotnikiem „narodowe” w nazwie w Polsce! Jego historia zaczęła się właśnie tutaj, w Sukiennicach!
Teraz Sukiennice są jednym z oddziałów Muzeum Narodowego, mieści się tutaj Galeria Sztuki Polskiej XIX wieku. Do zobaczenia są obrazy i rzeźby w 4 salach. Przekrój jest spory, jest romantyzm, malarstwo akademickie, impresjonizm, symbolizm. Są obrazy historyczne, portrety, pejzaże… Wybrałam z tej kolekcji 8 prac i było to bardzo trudne zadanie!
1. Henryk Siemiradzki, Pochodnie Nerona (Świeczniki chrześcijaństwa), 1876 r.
(gdzie: Sala Siemiradzkiego. Wokół akademii)
Zaczynamy od tego obrazu, bo to od niego zaczęło się muzeum w Sukiennicach. Był początek października 1879 roku, w Krakowie odbywały się obchody na cześć Józefa Ignacego Kraszewskiego, z okazji 50-lecia jego pracy. Niewiele pamiętam o Kraszewskim ze szkoły, więc z ciekawości przejrzałam jego dorobek i ta lista nie ma końca! Doczytałam, że to autor z największą liczbą wydanych książek i wierszy w historii literatury polskiej. Było więc co świętować w Krakowie, bo dorobek już wtedy był ogromny.
Obchody trwały kilka dni, do Krakowa przyjechało mnóstwo gości, tysiące. W przebudowanych dopiero co Sukiennicach, a dokładnie tam gdzie dziś znajdują się stragany z pamiątkami, zorganizowano wielki bal, na którym bawiło się ponad 2000 tysiące osób, a niektóre źródła podają, że nawet 4 tysiące. Byli wśród nich Helena Modrzejewska w taliowanej sukni z kaskadą falban i Henryk Sienkiewicz z elegancko przystrzyżoną jak zawsze brodą, był też Juliusz Kossak, który to wszystko narysował i dzięki niemu wiemy, że tłum gości zajmował każdy skrawek posadzki w hali Sukiennic.
Głównym bohaterem był oczywiście Kraszewski, którego obsypano dyplomami, tytułami, medalami i kwiatami, ale przypuszczam, że tego wieczoru był jeszcze jeden artysta, którego nazwisko było na ustach wszystkich – malarz Henryk Siemiradzki. Czemu? Na moment oddam głos Stanisławowi Lewandowskiemu, biografowi Siemiradzkiego, który w monografii malarza wydanej na początku XX wieku pisał tak:
W dniu 5-ym października, o 2-ej po południu, odbywała się w hotelu »Victoria«, przy ulicy św. Anny, uczta na cześć jubilata. Obecnych było przeszło sto osób. Obok Kraszewskiego siedzieli: z jednej strony August Cieszkowski, z drugiej przybyły z Rzymu Henryk Siemiradzki. Wśród licznych toastów, wzniósł ówczesny prezydent miasta Zyblikiewicz i na jego cześć napełnioną czaszę. On, wstawszy podziękował w słowach ciepłych, ale z prostotą, która tak w sztuce, jak i w życiu była najlepszym dowodem prawdy i głębokości jego uczuć. A odezwał się mniej więcej w te słowa:
Dalej dowiadujemy się, że słowa Siemiradzkiego spowodowały wybuch wielkiego entuzjazmu, porównuje go nawet do rozbłysku ognistego meteoru. Bardzo poetycko! Wiadomość o tym, że Siemiradzki przekazuje „Pochodnie Nerona” miastu szybko się rozniosła, ekspresowo rozwieszono podobno plakaty, tak żeby jak najwięcej mieszkańców mogło się o tym dowiedzieć.
A to co działo się później właściwie można byłoby określić jednym słowem: szaleństwo! Kraków po prostu oszalał, spontanicznie w podziękowaniu zorganizowano pochód z pochodniami, tłum zebrał się na placu Szczepańskim i przemaszerował pod hotel, w którym zatrzymał się Siemiradzki, tam zaczęły się wiwaty na jego cześć, a potem przemówienia. Siemiradzki chyba nie spodziewał się takiej reakcji, z tego co mówił (a przynajmniej z relacji Lewandowskiego) wynika, że był wzruszony. Miał chyba też poczucie, że kradnie Kraszewskiemu moment. To był przecież jubileusz Kraszewskiego, a tymczasem tłum krzyczał „niech żyje nam” pod oknami hotelu malarza. Dość niezręczna sytuacja, ale Siemiradzki doskonale ją rozwiązał. Powiedział, że do tego co zrobił natchnął go jubileusz, a więc oklaski i podziękowania należą się przede wszystkim Kraszewskiemu i poprowadził wiwatujących pod jego hotel. To była naprawdę wyjątkowa noc w Krakowie!
Stojąc w Sukiennicach przed „Pochodniami Nerona” starałam się zrozumieć ten ogromny entuzjazm tłumu, który zalał w październikowy wieczór ulice Starego Miasta. Pierwsze, co już z daleka rzuca się w oczy to rozmiar. W ramie to prawie 8 metrów szerokości i ponad 4,5 metra wysokości. Gdyby go położyć i potraktować jak podłogę albo sufit mielibyśmy 36m2. Sprawdziłam i można znaleźć sporo kawalerek o takiej powierzchni!
Po drugie to sposób w jaki Siemiradzki namalował całą scenę. Ona sama w sobie jest dramatyczna, bo tytułowymi pochodniami są ludzie. To chrześcijanie, których Neron obarczył winą za podpalenie Rzymu i skazał na spalenie. Siemiradzki przedstawił moment, w którym Neron wraz ze swoim dworem obserwuje wykonanie wyroku. Mamy tu cały wachlarz emocji, współczucie, strach, smutek, obojętność. Każda postać reaguje w inny sposób i malarz oddał te przeróżne reakcje doskonale.
Doskonale namalował też architekturę, wszystko dzieje się na schodach pałacu z marmuru dekorowanego płaskorzeźbami. Siemiradzki poświęciła bardzo dużo czasu na to by dobrze namalować te elementy. Był we Włoszech (zresztą mieszkał w Rzymie), zwiedzał wykopaliska i tworzył szkice. Zależało mu na tym żeby oddać charakter dworu Nerona, bogactwo, które trudno sobie wyobrazić. Mamy więc kilka rodzajów marmuru oraz poręcze i płaskorzeźby wykończone złotem.
Mimo tego, że na obrazie bardzo dużo się dzieje, moglibyście skadrować poszczególne małe sceny i mielibyśmy kilkanaście dobrych obrazów, to Siemiradzki skomponował to tak, że nie gubimy się patrząc na obraz. Kompozycja jest jasna, wiadomo co się dzieje, wiadomo kto jest kim i jaka jest jego rola.
Między innymi dlatego „Pochodnie Nerona” zostały okrzyknięte arcydziełem, podróżowały na wstawy po całej Europie i zostały nagrodzone m.in. złotym medalem na Wystawie Światowej w Paryżu.
I oczywiście Kraków ucieszył się, że to właśnie ten ceniony, doskonale namalowany obraz zostanie w mieście i będzie można go oglądać w Sukiennicach. Ale żeby w pełni zrozumieć, co tak bardzo poruszyło tłum tamtego wieczora trzeba przypomnieć sobie polityczne okoliczności gestu Siemiradzkiego. Był rok 1879, Polski od lat nie było na mapach Europy, a Polacy wykorzystywali każdą możliwą okazję, by zamanifestować swój patriotyzm, podnieść się na duchu, zjednoczyć.
Jubileusz Kraszewskiego był właśnie taką manifestacją, był nią też gest Siemiradzkiego. Wiele osób widziało w „Pochodniach Nerona” ilustrację losów Polaków pod zaborami, swoje własne zmagania i… otuchę. Na ramie obrazu znajduje się cytat zaczerpnięty z Ewangelii św. Jana:
A więc wystarczy wytrwać i nie dać się zgasić, stłamsić. Za tę radę zresztą podziękowano Siemiradzkiemu podczas przemówień pod oknem jego hotelu. „Pochodnie Nerona” mają pierwszy numer inwentarzowy i bardzo Was zachęcam żeby to właśnie od nich zacząć zwiedzanie Sukiennic.
2. Tadeusz Ajdukiewicz, Portret Heleny Modrzejewskiej, 1879-1880 r.
(gdzie: Sala Siemiradzkiego. Wokół akademii)
Zostajemy w tej samej sali, ale przesuwamy się bliżej wejścia. Wisi tu wielki, ponad 2,5 metrowy, reprezentacyjny portret aktorki, o której mówi się, że była najwybitniejszą w historii polskiego teatru. Jestem zawsze ostrożna używając takich określeń. „Najwybitniejsza” – co to dokładnie znaczy? Czym mierzy się wybitność? Kto to robi?
To co można z pewnością powiedzieć o Helenie Modrzejewskiej to to, że rozsławiły ją jej teatralne role, szczególnie te szekspirowskie. Modrzejewska przyciągała tłumy, zarówno kiedy grała na deskach teatrów w Warszawie i Krakowie jak i tych amerykańskich, kiedy wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych.
Teraz pewnie nazwalibyśmy ją gwiazdą. Kiedy przyjeżdżała ze Stanów na gościnne występy to teatralne widownie wypełniały się po brzegi a ona obsypywana była kwiatami. Tak też było kiedy pojawiła się na balu w Sukiennicach, tym z okazji jubileuszu Kraszewskiego. Zresztą występy Modrzejewskiej, która zagrała wtedy w dwóch przedstawieniach opartych na sztuce napisanej przez Kraszewskiego były ważną częścią tego jubileuszu.
Absolutnie nie można się więc dziwić młodemu, niespełna 30-letniemu malarzowi Tadeuszowi Ajdukiewiczowi, który zainspirowany gestem Siemiradzkiego, postanowił przekazać Sukiennicom właśnie jej portret. Ale żeby go przekazać musiał go najpierw namalować.
Ajdukiewicz zaczął pracę nad obrazem jeszcze w tym samym roku i co ciekawe malował w jednej z sal Sukiennic, to tam Modrzejewska przychodziła mu pozostać. Potem przeniósł się do Warszawy, gdzie skończył portret i gdzie po raz pierwszy mogła go zobaczyć publiczność. Nie pamiętam mojej pierwszej reakcji kiedy zobaczyłam ten portret, ale kiedy tylko jestem w Sukiennicach to zatrzymuję się przed nim na dłużej i po prostu nie mogę się napatrzeć na tę zjawiskową suknię!
Modrzejewska ma na sobie obcisły gorset, u góry wykończony wysokim kołnierzem, coś jakby na kształt kryzy, ale dużo mniejszym. Dalej lekko bufiaste długie rękawy ozdobione złotym haftem, podobnie jak przód gorsetu. Spódnica sięga do samej ziemi i jest prosta, ale z tyłu materiału jest więcej i układa się on w tren, który rozłożony jest przed nią na podłodze. Sukienka jest jasna, ma kolor ciepłej złamanej bieli, a może to delikatny beż. Kolor podkreśla jej jasną cerę i duże brązowe oczy i wydobywa jej sylwetkę z ciemniejszego tła. Ten krój i te złote hafty to nie wszystko, bo sukienka dodatkowo jeszcze błyszczy, pewnie była aksamitna, a Ajdukiewicz świetnie oddał właściwości tego materiału. Do tego jest jeszcze biżuteria, potrójny sznur pereł, pierścionki, kolczyki i malutka torbeczka w kształcie odwróconego serca wysadzana kamieniami, która musiała być dziełem sztuki jubilerskiej. Modrzejewska wygląda przepięknie!
Możliwe, że właśnie tak ubrana przyszła na bal w Sukiennicach, wyobraźcie sobie jak ta sukienka musiała wyglądać na żywo, jak błyszczała w świetle świec. Modrzejewska nie jest na tym portrecie sama, przy jej lewym boku stoi pies, który uważnie się w nią wpatruje. I tu ciekawostka kynologiczna, dla miłośników psów – Joanna Jaśkiewicz, historyczka sztuki, przeprowadziła na potrzeby artykułu o portrecie Modrzejewskiej dochodzenie i okazało się, że takiego psa już dziś nie spotkamy.
To dog niemiecki z XIX wieku, na przestrzeni czasu psy tej rasy się zmieniały, m.in. stały się masywniejsze. Poza tym ten dog niemiecki z obrazu nie ma tych charakterystycznych zwisających policzków – fafli, mam wrażenie, że one są zawsze zaślinione, a ma za to przycięte uszy, czego dziś się już nie robi. Dog pojawia się na obrazie jako kolejny element opisujący Modrzejewską, tak jak to bywało przez wiele wieków na oficjalnych portretach – malowane psy pełniły przeróżne funkcje. Tutaj, jak pisze Joanna Jaśkiewicz, „nobilituje modelkę”. Tak jak bogata suknia i książka w ręku. Nic tu nie jest przypadkowe. Dlatego stojąc przed obrazem, najlepiej dość daleko żeby zobaczyć go w całości, przyjrzyjcie się dokładnie wszystkim elementom na obrazie, zwróćcie uwagę na tło, można w nim wypatrzeć role, które zagrała Modrzejewska. 5 minut przed tym obrazem może nie wystarczyć!
3. Piotr Michałowski, Seńko, 1846-48 r.
(gdzie: Sala Michałowskiego. Romantyzm. W stronę sztuki narodowej)
Gdybym ułożyła te 8 obrazów, które wybrałam z Sukiennic do tego odcinka chronologicznie, według daty powstania, to zaczęlibyśmy właśnie od tego portretu – od „Seńki”, w Sali Michałowskiego. Ale chciałam żeby „Seńko” pojawił po portrecie Modrzejewskiej, wielkim, eleganckim, wykończonym do ostatniego szczegółu. Bo „Seńko” Michałowskiego jest jego przeciwieństwem – kameralnym, surowym, namalowanym w szkicowy sposób portretem, a mimo to zatrzymuje tak samo i nie wiem czy nie bardziej porusza.
Kim jest Seńko? Na pierwszy rzut oka to żołnierz. Ma na sobie zbroję, a na głowie hełm. Ale kiedy przyjrzymy się bliżej to zobaczymy, że ten hełm bardziej przypomina miskę. Coś zaczyna zgrzytać.
Michałowski namalował ten portret będąc w Bolestraszycach, to jest pod Przemyślem, niedaleko granicy. Zajmował się tam majątkiem ziemskim, zarządzał całym gospodarstwem, pracą chłopów, to było jego główne zajęcie. A malował w wolnym czasie, którego pewnie nie miał za dużo. Patrząc na jego biografię w ogóle można odnieść wrażenie, że malarstwo w wielu momentach musiało ustępować innym zajęciom. Dlatego też jego malarstwo nie było dobrze znane w XIX wieku, Michałowski – malarz, pojawił się w świadomości ludzi dużo później.
Opisując Michałowskiego określenie „malarz” powinno się właściwie znaleźć dużo dalej w wyliczance zawodów, bo Michałowski był zarządcą, organizatorem hutnictwa, zajmował się też nadzorem produkcji broni i amunicji, był prezesem różnych stowarzyszeń, działał w komisjach, które miały długie i skomplikowane nazwy. A do tego miał też rodzinę i dużo podróżował po całej Europie, naprawdę nie wiem kiedy znajdował czas na malowanie! Ale najwidoczniej jak się coś kocha, to zawsze można wyrwać trochę czasu z zapracowanej doby.
W 1846 roku Michałowski poświęcił ten czas na malowanie „Seńki”. Obraz pomyślany był jako studium do większego projektu. Michałowski planował namalować obraz związany z powieścią Miguela de Cervantesa „Don Kichot”, praca ostatecznie nigdy nie powstała, ale został nam ten próbny portret. Seńko miał być Don Kichotem! Wskazuje na to nie tylko zbroja, ale też miska na jego głowie.
Pod koniec pierwszej części powieści Cervantes umieścił scenę, w której Don Kichot sprzecza się (a potem nawet awanturuje) z mężczyzną, któremu wcześniej zabrał miskę. Nie chce jej oddać, a jego strategia obrony to przekonanie tego człowieka, że to wcale nie jest miska, a hełm. Don Kichot w wielu przedstawieniach – malarskich, rzeźbiarskich, komiksowych, filmowych, ma na głowie albo hełm z przyłbicą albo właśnie hełm – miskę.
Don Kichot Michałowskiego, dokładnie tak jak bohater powieści jest dojrzałym mężczyzną (choć wtedy – w XVII wieku kiedy Cervantes napisał Don Kichota, 50 lat to była właściwie już starość). Jest zmęczony życiem i przejmująco smutny. To zgadza się z przydomkiem jaki Don Kichotowi nadał jego giermek Sancho Pansa – „Rycerz Posępnego Oblicza”.
Czemu więc Seńko jest Seńkiem a nie Don Kichotem? Obraz występował na przestrzeni lat pod różnymi tytułami, nigdy nie był portretem Don Kichota, co najwyżej „studium do Don Kichota”. Jego obecny tytuł odnosi się do modela, który pozował Michałowskiemu. Prawdopodobnie był to jeden z chłopów z Bolestraszyc. Skojarzono go z mężczyzną, którego Michałowski wspomina w liście do żony i nazywa Seńko. Seńko ma chudą wyrazistą twarz i przyszedł do niego prosić o kapustę. Choć wcześniej był „zamożny” jak to określił Michałowski, to teraz po powodziach jego sytuacji znacznie się pogorszyła. Nie ma pewności, że mężczyzna na obrazie to ten Seńko, ale cóż tak już zostało.
Jerzy Sienkiewicz, historyk sztuki i muzealnik, zobaczył w tym portrecie dawne wędrówki Michałowskiego po muzeach oraz „twarze ze starych obrazów, ludzi minionych czasów w swej prawdzie odczytanych przez wielkich jego poprzedników”. Faktycznie ma coś Seńko z bohaterów dawnych portretów. Choć atmosfera u Michałowskiego jest inna, melancholijna, smutna to Seńko kojarzy mi się z portretami Fransa Halsa. Przyjrzyjcie się Seńce – Don Kichotowi, sprawdźcie co Wy w nim zobaczycie.
W Sukiennicach jest jeszcze inny, bardziej znany, częściej opisywany i analizowany obraz Michałowskiego, to „Szarża w wąwozie Samossiera”.
Koniecznie zatrzymajcie się też przed tym obrazem, bo Michałowski namalował pędzące przez wąwóz konie z taką ekspresją, że jak się dobrze skupicie to usłyszycie ich rżenie i tętent kopyt, a w ustach poczujecie piach, z tumanów kurzu, które wzbijają w powietrze…
4. Aleksander Gierymski, Wieczór nad Sekwaną, 1893 r.
(gdzie: Sala Chełmońskiego. Realizm, polski impresjonizm, początki symbolizmu)
To jeden z tych obrazów, który z każdej odległości i strony wygląda przepięknie. Z bliska to setki, a może nawet tysiące drobnych smużek kolorów: granatu, błękitu, bieli, pomarańczu, czerwieni, żółci. Kiedy zaczynami się oddalać te smużki układają się w taflę wody. Oddalamy się jeszcze bardziej, na wodzie pojawiają się delikatne fale, a ona sama okazuje się rzeką. Kolejny krok do tyłu – po rzece płyną łodzie, a w oddali widać most. Po prawej majaczą ciemne budynki. Ostatni krok w tył, widzimy teraz całą kompozycję. Z tytułu wiemy, że to Sekwana, a więc Paryż.
Gierymski przyjechał tu dzięki finansowej pomocy kolekcjonera i swojego mecenasa Korwina – Milewskiego, opowiadałam Wam o ich relacji w odcinku o Muzeum Narodowym we Wrocławiu. Gierymski sporo jeździł po Europie, w jego dorobku znajdziemy m.in. widoki Monachium, Warszawy, Rzymu i właśnie Paryża.
Spacerując po mieście Gierymski szukał interesujących kadrów do swoich świetlnych studiów. Znalazł ten, miejsce, w którym światło odbija się w poruszanej przez łodzie rzece. Znając Paryż dość łatwo można rozpoznać to konkretne miejsce, a podpowiedzią jest bardzo charakterystyczny budynek stojący na brzegu rzeki. To Luwr. Z ciekawości weszłam na Google Street View żeby dokładnie obejrzeć ten widok, sprawdzić czy zmienił się przez te ponad 130 lat.
Okazało się, że prawie w ogóle się nie zmienił. Inny jest most widoczny na horyzoncie, czyli Pont du Caroussel, który kilkadziesiąt lat po tym jak namalował go Gierymski został gruntownie przebudowany, znacznie poszerzony. Jeśli dobrze przyjrzymy mu się na obrazie zobaczymy, że faktycznie filary, na których opiera się cała konstrukcja są dość wąskie. Teraz wygląda zupełnie inaczej.
Mimo, że dzięki „Wieczorowi nad Sekwaną” możemy się przenieść do Paryża końca XIX wieku to ten obraz nie jest o Paryżu. Jest o świetle. O tym jak odbija się w Sekwanie, jak się zmienia w tym momencie kiedy dzień przestaje być dniem, ale wieczór nie jest jeszcze wieczorem. To bardzo krótka chwila, niebo ma wtedy najpiękniejsze kolory, tak piękne, że aż nierzeczywiste. I taka jest też atmosfera „Wieczoru nad Sekwaną”, bajkowa i niezapomniana.
5. Władysław Podkowiński, Szał uniesień, 1894 r.
(gdzie: Sala Chełmońskiego. Realizm, polski impresjonizm, początki symbolizmu)
Pod tym obrazem zatrzymuje się każdy kto odwiedza Sukiennice. Właściwie trudno powiedzieć, że się zatrzymuje, bo niestety praca jest bardzo niefortunnie oświetlona i żeby ją dobrze zobaczyć trzeba krążyć pod ścianą i mocno zadzierać głowę. Światło odbijające się od powierzchni obrazu nie pozwala nam obejrzeć dokładnie wszystkich szczegółów namalowanej sceny, ale za to wydobywa ślady dramatycznej historii „Szału uniesień”. Patrząc na obraz pod odpowiednim kątem można zobaczyć kilka długich linii poprowadzonych pod różnymi kątami, które przecinają postać kobiety siedzącej na koniu. Te linie są pamiątką po wydarzeniu, którego nikt się nie spodziewał.
Był kwiecień 1894 roku, w Zachęcie już od ponad miesiąca można było oglądać nowy obraz Władysława Podkowińskiego. I sporo ludzi, zdążyło już to zrobić, pewnie że czytali o nim w gazetach lub słyszeli od znajomych. Możliwe, że chcieli sami zdecydować o czym tak naprawdę jest, bo w tej sprawie krytycy nie mogli się zgodzić.
Naga kobieta na rozszalałym koniu – czy on staje dęba, czy pędzi przed siebie, czy może spada? Jeśli tak, to gdzie i dlaczego? Kim jest ta kobieta? Pojawiły się plotki, że to Ewa Kotarbińska. Podkowiński, który był zaprzyjaźniony z jej mężem, malarzem Miłoszem Kotarbińskim spędzał u nich na wsi, w Chrzęsnem letnie miesiące.
Zresztą to chyba właśnie Ewę widać na jego obrazie „W ogrodzie” z tamtego czasu. Może tych dwoje połączyło coś więcej?
Patrząc na obraz i zakładając, że jest na nim Kotarbińska, można powiedzieć o tym uczuciu, że było bardzo silne. Bo w tej scenie oprócz dramatyzmu jest też erotyzm a nawet ekstaza. Podkreśla to dynamiczna kompozycja, światło i podkreślają kolory – jasną skórę i rude włosy kobiety Podkowiński zestawił z głębokim ciemnym kolorem konia i jego grzywy.
To był obraz gruntownie przemyślany, zaplanowany, poprzedzony wieloma studiami. Myślę, że wiedział, że to jeden z jego najlepszych obrazów. Czy zastanawiał się nad tym idąc do Zachęty rankiem pod koniec kwietnia 94 roku? Trudno powiedzieć. Nie wiadomo co myślał i czuł prosząc o drabinę, przystawiając ją do obrazu, wchodząc na nią i przecinając płótno swojego obrazu kilkanaście razy. Później dość niejasno tłumaczył się ze tego co zrobił, mówił że to ofiara, a dokładnie, że:
Ale dlaczego? Nie wyjaśnił. Wspomniał też potem, bardzo tajemniczo, że wyraził w ten sposób swój osobisty zawód. Na kim się zawiódł? Tego możemy się już tylko domyślać. Podkowiński zmarł niedługo po ataku na „Szał uniesień”, chorował na gruźlicę, ale jak widać miał tez inne problemy… Obraz ostatecznie trafił dzięki kolekcjonerowi Feliksowi Jasieńskiemu do Muzeum Narodowego w Krakowie.
6. Władysław Podkowiński, Portret Teresy z Łabędzkich Jasieńskiej, 1893 r.
(gdzie: Sala Chełmońskiego. Realizm, polski impresjonizm, początki symbolizmu)
Władysław Podkowiński i Feliks Jasieński znali się osobiście i zdaje się, że się lubili. Jasieński w ogóle był chyba lubianą postacią, a z pewnością cenioną przede wszystkim w środowisku artystycznym. Był krytykiem, kolekcjonerem, mecenasem. Skupiał wokół siebie najważniejszych artystów swojej epoki.
Jasieński był też bardzo często portretowany, spędzał czas z malarzami, często ich wspierał, a oni odwdzięczali się malowaniem jego portretów. Feliksa Manghhę Jasieńskiego malował m.in. Leon Wyczółkowski, Jacek Malczewski czy Olga Boznańska.
Podobno drzwi jego krakowskiego mieszkania, które wypełnione było obrazami, rzeźbami i antykami (zachowały się zdjęcia i wygląda to naprawdę niesamowicie), drzwi tego mieszkania zawsze były otwarte.
A ja trochę, na przekór, do tego odcinka wybrałam portret jego żony Teresy. O Teresie niewiele wiadomo, była 6 lat młodsza od Feliksa, w sumie niewiele jak na tamte czasy. Byli ze sobą spokrewnieni, ale niezbyt blisko. Pobrali się po powrocie Feliksa z jego podróży po Europie i Azji Mniejszej, mieszkali w Warszawie, mieli syna Henryka Augusta Teodora. Teresa zmarła młodo, w 1900 roku, miała wtedy 33 lata. Portret z Sukiennic powstał w 1893 roku, rok przed „Szałem uniesień” jest na nim 26-letnia Teresa, żona i mama. Ale tego na tym portrecie nie widać, tego Podkowiński nie maluje.
Zdecydował się na reprezentacyjny portret, choć w porównaniu z Modrzejewską Ajdukiewicza, Teresa zdaje się zdecydowanie mniej oficjalna, mimo narzuconej pozy, bardziej naturalna. W tym portrecie najbardziej podobają mi się dwie rzeczy: to jaki format płótna wybrał Podkowiński. Obraz jest wyjątkowo wąski i wysoki, dzięki temu sylwetka Teresy już i tak szczupła, zdaje się jeszcze bardziej smukła.
A druga rzecz to kolory – cudowne zestawienie fioletu eleganckiej sukni o bufiastych rękawach z nieoczywistym odcieniem zieleni, w niektórych miejscach zieleń jest szmaragdowa, w innych miętowa, jasna, a jeszcze w innych morska.
Podobnej zieleni Podkowiński użył malując suknię baletnicy na obrazie „Tancerka” z 1894 roku.
Portret Teresy wisi w Sukiennicach wśród innych obrazów Podkowińskiego, obejrzyjcie je wszystkie, przyjrzyjcie się jak umiejętnie i z jaką wielką wyobraźnią wybiera kolory. Nie bez przyczyny nazywany był jednym z najlepszych polskich kolorystów XIX wieku. Portret Teresy Jasieńskiej jest tego doskonałym przykładem.
7. Anna Bilińska, Autoportret z paletą, 1887 r.
(gdzie: Sala Chełmońskiego. Realizm, polski impresjonizm, początki symbolizmu)
Ten portret zanim trafił na ścianę w Sukiennicach wisiał w Royal Academy w Londynie, był pokazywany na Wystawie Światowej w Paryżu, a na paryskim Salonie został nagrodzony medalem i zebrał fantastyczne recenzje. To obraz najwyższej klasy, spokojnie mógłby wisieć teraz na przykład w National Gallery w Londynie czy innym muzeum europejskim. Mamy go w Sukiennicach i to fantastycznie, bo nie musimy jeździć za granicę żeby oglądać takie malarstwo. Pytanie czy to doceniamy.
W przeciwieństwie do obrazów Matejki nigdy nie widziałam przed autoportretem Bilińskiej tłumów. I jasne, tu może się niewiele dzieje. Kobieta – malarka, swobodnie siedzi, w jednej ręce ma pędzle, w drugiej paletę. Jej sukienka niczym szczególnym się nie wyróżnia, nic się też nie dzieje w tle, to po prostu jednolity materiał. Nie ma tu elegancji Ajdukiewicza i nie ma zabawy kolorem Podkowińskiego, ale jest „prawda”.
Tę „prawdę” zauważył w tej pracy korespondent „Gazety Polskiej” opisując swoje wrażenia z paryskiej wystawy w 1887 roku i myślę, że doskonale nazwał to co jest największą siłą tego autoportretu. Bilińska namalowała siebie taką jaką była. Jej fryzura, teraz wszystkie tak wiążemy włosy, na szybko, w niedbałego koka, a kiedyś takiego upięcia nikt fryzurą by nie nazwał. To raczej przypadkowo upięte do pracy włosy. Bilińska ma też podkrążone oczy, a przecież spokojnie mogła namalować swoją twarz świeżą i wypoczętą , umiała to zrobić. Ale nie chciała.
Wystawiła się w ten sposób na krytykę, zarzucono jej, że jest zaniedbana. Ale w tych samych recenzjach pojawiały się zdania o tym, że to co zachwyca w tym portrecie to właśnie naturalność. Mnie zachwyca jeszcze coś – jej spojrzenie. Mam wrażenie, że opowiada tym spojrzeniem historię kilku ostatnich lat. Widać w nich smutek, a przynajmniej ja go widzę. Bilińska w przeciągu kilku lat straciła ojca, narzeczonego i przyjaciółkę. Bardzo przeżyła te śmierci i wycofała się z życia towarzyskiego. Potrzebowała czasu żeby wrócić do siebie. A potem namalowała ten autoportret, chwalony i nagradzany. Portret, który przyniósł jej sławę i dzięki, któremu wróciła do życia.
8. Witold Pruszkowski, Świt i Zmierzch, ok. 1881 r.
(gdzie: Sala Chełmońskiego. Realizm, polski impresjonizm, początki symbolizmu)
To obrazy, które odkryłam w Sukiennicach ostatnio, mimo że wiszą w muzeum od dawna. To dowód na to, że zawsze, nawet w muzeum, w którym jest się już któryś raz można znaleźć dla siebie coś nowego. Bo idziemy do muzeum z kimś innym, z innym nastawieniem, w innym humorze i tez z czasem nasz gust się zmienia, szukamy czegoś innego i podobają nam się inne rzeczy.
W „Świcie” Pruszkowski zabiera nas nad wodę, na dziki brzeg zarośnięty krzewami i drzewami, jest półmrok i zdaje się lekka mgła, więc trudno rozpoznać ich kształty. Nad taflą frunie kilka ptaków. Jest ich pewnie więcej w koronach drzew i szuwarach. I pewnie są głośne, bo ptaki o tej porze, w momencie kiedy rozpoczyna się dzień najczęściej intensywnie śpiewają. Kolor nieba nad drzewami przywołuje na myśl niebo Gierymskiego nad Sekwaną. Jest pasteloworóżowe.
Zupełnie inne niebo Pruszkowski namalował w „Zmierzchu”, mimo że widać na nim jedną gwiazdę jest jeszcze jasne. Ciemność na tym obrazie idzie z lasu. I możliwe, że razem z nią idzie też chłód, bo dziewczyna na pierwszym planie zdaje się mocniej opatulać chustą.
Czemu jednak nie rusza się z miejsca? Stoi wpatrując się w dach domu w oddali. Może nie chce tam iść. Czemu? A może na kogoś czeka. Na kogo? Dzień się już kończy, z kim spotyka się o tej porze? Nie znam odpowiedzi na te pytania.
Oba obrazy mają ten sam format i wiszą w Sukiennicach obok siebie. Oba są niezwykle nastrojowe, mają tez coś z baśni. Mogłyby być ilustracjami do ludowej opowieści. Są charakterystyczne dla twórczości Pruszkowskiego, który często malował wiejskie pejzaże i sceny o takim właśnie charakterze z pogranicza snu i jawy. Bardzo możliwe, że będąc w Sukiennicach nie zwrócicie na nie uwagi, przejdziecie obok idąc w kierunku rozpędzonej Czwórki koni Chełmońskiego. To nic, może zatrzymacie się przed „Świtem” i „Zmierzchem” innym razem i wtedy wyczytacie z nich historię tej kobiety w chuście.