8 X 5: Muzeum Narodowe we Wrocławiu
W tym odcinku podpowiadam jak zwiedzać największe polskie muzea sztuki kiedy masz mało czasu, cierpliwości albo kiedy po prostu nie chcesz spędzić całego dnia w muzeum. Ze zwiedzaniem dużych muzeów sztuki jest czasem tak jak z wyjściem do restauracji - nie warto jeść wszystkiego co jest w menu. Jakim obrazom warto więc poświęcić czas? Na to pytanie odpowiem w odcinkach z nowego cyklu „8 X 5” – to pierwszy z nich. Opowiadam w nim o 8 obrazach, którym warto poświęcić 5 minut zwiedzając Muzeum Narodowego we Wrocławiu.
Usłyszałam kiedyś, że ze zwiedzaniem muzeum jest trochę tak jak z wyjściem do restauracji. Idziemy do restauracji i zamawiamy z menu te dania, na które mamy ochotę. Nie jemy (raczej) wszystkiego z karty. A w muzeach właśnie tak robimy – chcemy zobaczyć absolutnie WSZYSTKO. I jasne, można tak zwiedzać, ale można też „przejrzeć muzealne menu”, czyli przejść po salach i wybrać kilka obrazów, przy których zatrzymamy się na dłużej żeby się podelektować. I to właśnie będziemy robić w cyklu „8 X 5”, dziś na pierwszy ogień Wrocław – 8 obrazów, którym warto poświęcić 5 minut w Muzeum Narodowym we Wrocławiu.
W cyklu „8 X 5” chcę wam ułatwić zwiedzanie największych polskich muzeów sztuki. Podpowiem jakim obrazom warto poświęcić trochę więcej czas, czyli te tytułowe 5 minut. Ale tak naprawdę jeśli to będzie choćby minuta to, w kontekście statystycznych 8 sekund, które zwiedzający poświęcają na obraz w muzeum, będzie dobrze. Jak się domyślacie wybór obrazów jest bardzo subiektywny, jest po prostu mój. To może być oczywiście wada, ale nie wiem jak Wy – ja chętniej oglądam filmy i czytam książki z polecenia osób, które znam. A my się tu już całkiem znamy, prawda?
Pomysł na „8 X 5” pojawił się już w zeszłym roku, ale zmaterializował się dopiero teraz, przez moją wizytę w Muzeum Narodowym we Wrocławiu. Przyjechałam do Wrocławia na bardzo krótko, właściwie na jeden dzień. Czasu na muzeum miałam mało.
Do Muzeum Narodowego dotarłam dokładnie o 15.15. A muzeum jest w tygodniu czynne do 17.00, czyli miałam niecałe dwie godziny na 3 piętra i wystawy czasowe i sklepik muzealny (obowiązkowy punkt, wiadomo!). To było niemożliwe, żebym zdążyła zobaczyć wszystko! Ale pani, która sprawdzała mi bilet powiedziała, że „na spokojnie i nie ma pośpiechu”. Spoiler alert! Nie udało się.
I gdyby nie to, że wiedziałam gdzie wiszą obrazy, które chcę zobaczyć – (bardzo pomocna okazała się mapka) – to możliwe, że bym ich w ogóle nie zobaczyła. Miotając się tak między dusznymi salami, z tykającym zegarkiem gdzieś z tyłu głowy, przypomniało mi się właśnie to zdanie o restauracji i menu. Pomyślałam, że są takie sytuacje kiedy ten sposób zwiedzania jest idealny:
- macie mało czasu, bo zaraz zamykają muzeum,
- macie mało cierpliwości,
- jesteście z kimś kto szybko się nudzi,
- po prostu nie chcecie spędzać całego dnia w muzeum.
I dlatego powstało „8 X 5”.
Muzeum Narodowe we Wrocławiu obchodzi w tym roku (2023) okrągłą rocznicę, 75 lat działalności. To świetny moment żeby je odwiedzić! 75 lat to niedużo, ale za to kolekcja obejmuje setki lat, tworzą ją zbiory dawnych muzeów niemieckich i galerii sztuki lwowskich. Mamy więc sztukę lokalną – śląską, polską i europejską. Łącznie 200 000 tysięcy różnych obiektów w 4 oddziałach.
W tym odcinku zabieram Was do gmachu głównego, malowniczo położonego nad brzegiem Odry. Wokół jest sporo zieleni – to naprawdę bardzo przyjemne miejsce. Sam budynek zresztą robi duże wrażenie, to XIX gmach odbudowany po wojnie tak by mogło w nim funkcjonować muzeum. W środku piękny kryty dziedziniec i sale pełne sztuki, z których wybrałam 8 obrazów. Jakie to obrazy?
1. Pieter Brueghel Młodszy, „Pejzaż zimowy z łyżwiarzami i pułapką na ptaki„, ok. 1600 r.
(gdzie: 2 piętro, Galeria Sztuki europejskiej)
Mam słabość do niderlandzkich zimowych pejzaży. Najbardziej lubię to, że tyle się na nich dzieje, są światem w miniaturze. Każdy bohater czymś się zajmuje, ma jakąś swoją historię. Na wrocławskim pejzażu widzimy mieszkańców małego miasteczka, którzy spędzają czas na zamarzniętej rzece. Niektórzy z nich grają w curling, inni się ślizgają. Holendrzy mają nawet słowo na taki rodzaj rozrywki: IJSVERMAAK – czyli zabawa na lodzie.
Na obu brzegach rzeki stoją proste domy z ośnieżonymi dachami, w głębi widać nawet gotycki kościół. Tytułową pułapkę na ptaki łatwo przeoczyć, jest pomiędzy drzewami – to kilka niedbale zbitych razem desek opartych na drewienku, do którego przywiązany jest ledwo widoczny sznurek. Jego drugi koniec trzyma ktoś siedzący w sąsiednim domu i tylko czeka aż pod deskami znajdzie się dużo ptaków żeby za niego pociągnąć i je uwięzić. Pod deskami rozsypane jest ziarno i ptaki chętnie podlatują żeby je zjeść nieświadome tego, co za chwilę pewnie się wydarzy. Obraz nie jest jedynie przedstawieniem zwykłego zimowego dnia i zwyczajów mieszkańców wioski. Ma z niego płynąć lekcja, że należy być ostrożnym. Nieostrożne są ptaki i nieostrożni są też ludzie, którzy beztrosko bawią się na lodzie. Cena za takie zachowanie może być wysoka!
Obraz jest wyjątkowo ciekawy, ale nie jedyny w swoim rodzaju. Jest jednym ze 127! Pieter Brueghel Młodszy sam namalował 45 takich obrazów, zmieniając jedynie drobne detale. Resztę namalowali jego naśladowcy, co znaczy że „Pejzaż z łyżwiarzami i pułapką na ptaki” musiał się bardzo podobać, spełniać oczekiwania kupujących.
Sztuka to też biznes – był popyt na takie obrazy, Brueghel chciał zarobić więc je malował. W swoim warsztacie masowo kopiował prace swojego ojca, tego najbardziej znanego Brueghela. Czasem kopiował je z oryginałów, a czasem korzystał z grafik stworzonych na podstawie obrazów; zmieniał elementy kompozycji. Jak widzicie podejście do praw autorskich było bardzo luźne w tamtym momencie.
I oczywiście można mieć wątpliwości co do etyczności takiego postępowania – korzystania z reputacji i sławy ojca, ale z drugiej strony dzięki setkom kopii stworzonym w warsztacie syna sztuka ojca została rozpowszechniona. Nie oceniam, daję Wam tylko znać, że oglądając obrazy Pietera Brughela Młodszego trzeba mieć z tyłu głowy, że oprócz tego że był artystą, to był też całkiem niezłym przedsiębiorcą! Moim zdaniem ten kontekst sprawia, że wrocławski obraz staje się jeszcze ciekawszy.
2. Olga Boznańska, „Kobieta z japońską parasolką”, 1892 r.
(gdzie: 2 piętro, Galeria Sztuki polskiej)
Pod koniec XIX wieku całą artystyczną Europę od Paryża po Monachium ogarnęła fascynacja sztuką Dalekiego Wschodu. Artyści zachłysnęli się japońską estetyką, starali się ją naśladować: malowali dużymi plamami koloru, używali mocnego konturu, eksperymentowali z perspektywą.
Pod wpływem tej sztuki swój malarski język zmienił na przykład Vincent van Gogh, który najpierw kopiował grafiki japońskie ze swojej bogatej kolekcji, a potem stosował wypracowane w ten sposób rozwiązania w swoich obrazach. Tę japońskość Vincenta widać chociażby w „Kwitnącym Migdałowcu”. Inni artyści nawiązywali do Japonii bardziej dosłownie – kupowali kimona, przebierali w nie swoje modelki i je malowali. W ten sposób powstała cała seria prac holenderskiego malarza i fotografa Georga Hendrika Breitnera. Ta fascynacja sztuką Japonii udzieliła się też Oldze Boznańskiej, co widać we wrocławskim obrazie.
Uleganie modom to nie było typowe zachowanie Boznańskiej, która ani jeśli chodzi o strój, ani jeśli chodzi o sztukę nie podążała za nowymi trendami. Była sobą. Okoliczności się zmieniały, zmieniały się jej miejsca zamieszkania, zmieniali się ludzi wokół niej, a ona była wierna sobie i swojej wizji sztuki.
To co jest typowe dla jej malarstwa i co widać w „Kobiecie z japońską parasolką”, to smutek bohaterki, albo zamyślenie. Bardzo często w ten sposób malowała swoich modeli. Zapytana czemu odpowiadała, mając na myśli siebie:
3. Aleksander Gierymski, „Chłopiec w słońcu”, 1893–1894 r.
(gdzie: 2 piętro, Galeria Sztuki polskiej)
To jeden z tych obrazów którego uroku nie odda żadne zdjęcie i żadna reprodukcja. Na obrazie jest chłopiec niosący snop siana, ale zdecydowanie ważniejszą rolę ma tu tytułowe słońce – światło, to ono jest tak naprawdę głównym tematem obrazu. Gierymski namalował tę prostą wiejską scenę w taki sposób, że ma się wrażenie, że cały obraz migocze, bije on niego blask. Stojąc przed „Chłopcem…” miałam wrażenie, że bije od niego nie tylko blask, ale też słoneczne ciepło. Pewnie to były promienia słońca wpadające przez okno, które było zaraz obok obrazu, ale wtedy czułam jakby to było słońce Gierymskiego, naprawdę!
Obraz ma bardzo ciekawą historię, Gierymski namalował go będą w Bronowicach u swojego serdecznego kolegi Włodzimierza Tetmajera. Powstało wtedy zresztą kilka obrazów o wiejskiej tematyce, m.in. przejmująca „Trumna Chłopska”.
„Chłopca w słońcu” kupił od Gierymskiego kolekcjoner, twórca jednej z najważniejszych kolekcji malarstwa polskiego XIX wieku, Ignacy Korwin-Milewski. Milewski miał zresztą słabość do Aleksandra Gierymskiego, regularnie kupował jego prace. Panowie mieli też zdaje się dość bliską relację, można chyba nawet powiedzieć, że Milewski był mecenasem Gierymskiego. Kiedy zgłaszał uwagi do kompozycji obrazów, Gierymski je wprowadzał. Milewski wpadł jednak w kłopoty finansowe i musiał sprzedać swoją kolekcję sztuki.
W okresie międzywojennym „Chłopiec…” przechodził z rąk do rąk pomiędzy różnymi kolekcjonerami sztuki. A potem wybuchała wojna i obraz zapadł się pod ziemię (jak się potem okazało – dosłownie). „Chłopiec…” został wpisany do rejestru „Polskich strat wojennych”. I znajdował się na niej przez następnych kilkadziesiąt lat, aż do 2004 roku kiedy pojawił się na aukcji, został rozpoznany i ruszyło dochodzenie – kto. kiedy jak?
Okazało się, że obraz przeleżał wojnę, zabezpieczony, w piwnicy w jednym z warszawskich domów, a kiedy zagrożenie wojenne minęło spokojnie wrócił na ścianę salonu swojego właściciela i po latach trafił na aukcję. Obraz kupiło Ministerstwo Kultury przy wsparciu finansowym PZU i w ten sposób trafił do Muzeum Narodowego we Wrocławiu.
4. Anna Bilińska, „Bretonka na progu domu”, 1889 r.
(gdzie: 2 piętro, Galeria Sztuki polskiej)
„Bretonka na progu domu” wisi zaraz obok „Chłopca…” Gierymskiego. Miejsca jest dość niefortunne, bo wprost na obraz pada świtało z okna i trudno dobrze się mu przyjrzeć. Mimo to warto poszukać odpowiedniego kąta i przyjrzeć się „Bretonce…”. W 1889 roku kiedy Bilińska namalowała „Bretonkę…”, była już nie tylko po studiach w paryskiej Academii Julien, gdzie już wtedy zresztą sama prowadziła zajęcia, była też po swoim debiucie na paryskim Salonie. Jej obrazy zdobywały nagrody – miała na swoim koncie międzynarodowy sukces – medal z Wystawy Światowej. Była dojrzałą, cenioną malarką.
Wrocławski obraz nie jest wielkim popisowym, wystawowym dziełem, które ma rzucać paryskich krytyków na kolana. Jest właściwie pocztówką z wakacji. Anna Bilińska na co dzień mieszkała i pracowała w Paryżu, czasem wyjeżdżała na dłużej np. do Niemiec, a czasem na wybrzeże Francji, do Normandii czy Bretanii.
Odpoczywała tu od hałasu miasta, nabierała dystansu, wyciszała się. Lubię myśleć, że „Bretonkę na progu domu” namalowała zrelaksowana Anna, nad którą nie wisiał żaden termin, której jedynym zmartwieniem było to czy następnego dnia nie będzie za mocno wiało na długi spacer po plaży. Anna, która dzięki wakacyjnemu spokojowi postanowiła mocno poeksperymentować ze światłem.
Jej Bretonka stoi dosłownie na granicy światła i cienia. Tą granicą jest próg domu, który zaraz przekroczy i całkiem zanurzy się półmroku wnętrza. Z tyłu silnie oświetlają ją ostre promienie słońca. Podobnie jak u Gierymskiego prosty temat, stał się pretekstem do studiów światła. Szkoda, że światło na wystawie przeszkadza w ich obejrzeniu. Życzę Wam żebyście oglądali ten obraz w pochmurny dzień i mogli zobaczyć te wszystkie świetlne niuanse, które po mistrzowsku oddała Bilińska!
5. Wojciech Weiss, „Przyjaciółki”, 1904 r.
(gdzie: 2 piętro, Galeria Sztuki polskiej)
„Przyjaciółki” Weissa mocno mnie zaskoczyły, nie myślałam, że zatrzymam się przy nich na dłużej, a już na pewno, że znajdą się w ósemce obrazów, które chcę wam szczególnie polecić – a jednak! Jest w tym obrazie coś wciągającego, może to intymność pomiędzy dwoma kobietami, które siedzą obok siebie i wymieniają się myślami. Swoboda ich ruchów, sposób w jaki się do siebie zwracają, jak siedzą, świadczą o bliskości, która je łączy. Stojąc przed obrazem zżerała mnie ciekawość, bardzo chciałam wiedzieć o czym one rozmawiają, chciałam być częścią tej rozmowy, chciałam być ich trzecią przyjaciółką!
Weiss był dobrym obserwatorem i świetnym portrecistą nie tylko ludzi, ale przede wszystkich ich emocji i nastroju. „Przyjaciółki” to bardzo kameralny, cichy obraz, który ma jednak w sobie ekspresję. Tej ekspresji Weiss nauczył się od Edvarda Muncha (tego Muncha od „Krzyku”). Nie uczył się jej bezpośrednio, ale przez Stanisława Przybyszewskiego, który nadawał w pewnym momencie ton całemu środowisku artystycznemu Krakowa, a Weiss był jego częścią. Nawiązania do sztuki Norwega jeszcze wyraźniej widać w obrazie „Pocałunek na trawie” z poznańskiego Muzeum Narodowego.
Ten obraz odchodzi daleko od realizmu, sylwetki postaci, całującej się na trawie pary, są właściwie barwnymi plamami, brak detali. Jesteśmy właściwie już blisko abstrakcji. W „Przyjaciółkach” zresztą też nie ma detali, to dlatego, że nie one są ważne, mogłyby nas tylko rozpraszać. A my mamy się skupić na emocjach kobiet, a nie na guzikach, czy falbanach. Jeśli będziecie w muzeum to koniecznie zajrzyjcie do „Przyjaciółek”, niech Was nie zniechęci bardzo nietwarzowa rama obrazu, zignorujcie ją i dajcie im szanse na wciągnięcie Was w rozmowę!
6. Konrad Krzyżanowski „Portret żony z pieskiem”, 1911 r.
(gdzie: 2 piętro, Galeria Sztuki polskiej)
Mam wrażenie, że znam żonę Konrada Krzyżanowskiego – Michalinę, bardzo dobrze. A to dlatego, że Krzyżanowski malował ją tyle razy, że można ją spotkać w wielu polskich muzeach. A kiedy już raz spotka się Michalinę, to tej twarzy i tych ogromnych ciemnych oczu już się nie zapomina.
Na wrocławskim obrazie Michalina Krzyżanowska siedzi swobodnie na fotelu, głowę opiera prawej ręce, a na jej kolanach dzielnie pozuje absolutnie uroczy niewielki pies. Portret utrzymany jest w jasnych barwach, Michalina ma na sobie błękitną sukienkę, pies jest biały i jasne jest też tło. To nie jest charakterystyczna dla Krzyżanowskiego paleta barw, on lubił mocno nasycone kolory – zielenie, granaty. Eksperymentował też z efektami świetlnymi, na jego obrazach pojawiają się płomienie świec, rozświetlające przestrzeń. Tu nic takiego nie ma i wydaje mi się że przez to zobaczyłam nowe oblicze Michaliny, delikatne. Jej zamyślenie jest tu bardziej melancholią, niż przygnębieniem, które widziałam wcześniej.
Para – Mysza i Krzyżak, bo tak mówili o nich bliscy, pobrali się w 1906 roku, po 2 latach znajomości. Ona była młodziutką studentką Krzyżanowskiego w szkole w Warszawie. Uczył ją malować i mocno się do siebie zbliżyli. Spędzili ze sobą kilkanaście szczęśliwych lat, których owocem są portrety Michaliny.
Oczywiście zainteresował mnie też pies, włochaty, puchaty, bardzo przyjęty swoją rolą modela. Zainteresował mnie tym bardziej, że Michalinie częściej towarzyszyły koty. I to mi do niej bardzo pasowało. A tu pies, który znowu, tak jak te jasne kolory zbił mnie z tropu… Być może za szybko uznałam, że dość dobrze nam Michalinę Krzyżanowską! Michała była nie tylko żoną i muzą Krzyżanowskiego, ale (podobnie zresztą jak żona Wojciecha Weissa) także uzdolnioną malarką – to wątku żon malarzy obiecuję, że jeszcze w Gablotkach wrócę.
7. Francisco de Zurbarán, „Chrystus przy kolumnie”, ok. 1661 r.
(gdzie: 2 piętro, Galeria Sztuki europejskiej)
Obraz Zurbarána to przykład malarstwa barokowego rodem z Hiszpanii. Niewiele mamy takich obrazów w polskich zbiorach. Widzimy muskularną sylwetka Chrystusa wyłaniającą się z cienia, mało jest w niej boskości. Chrystus jest przygarbiony i szalenie smutny. Wygląda na samotnego.
Zurbarán wybrał bardzo szczególny moment z historii Chrystusa, bardzo intymny. Namalował go chwilę przed biczowaniem. Nie ma tu krwi, nie ma okrucieństwa, nie ma ran, ale wiemy, co się za chwilę wydarzy i Chrystus też to wie. Wie, że nie może się przed tym cofnąć. Czeka na nieuniknione cierpienie i śmierć. I w tym oczekiwaniu jest całkiem sam, w tej przejmującej ciszy przed burzą. I te jego uczucia, ten złowrogi nastrój świetnie sportretował Zurbarán.
Słowo, które przychodzi mi do głowy kiedy myślę o tym obrazie to „monumentalny” a zaraz potem „mistyczny”. Nie przepadam za sztuką, którą można w ten sposób opisać, ale w tym przypadku jest inaczej.
Zurbarán użył całego arsenału różnych zabiegów, żeby przyciągnąć i zatrzymać widza przed tą sceną. To są co prawda barokowe zabiegi, sprzed 400 lat, ale działają tez dziś. Przede wszystkim jest to doskonałe użycie światłocienia. Ten silny kontrast pomiędzy jasną, bladą skórą Chrystusa i bardzo ciemnym tłem sprawia że obraz nabiera dramatyzmu. Nie bez powodu nazywa się Zurbarána „hiszpańskim Caravaggiem”, jego fascynacja malarstwem Caravaggia, który po mistrzowsku operował światłem i cieniem, jest tu bardzo widoczna.
Wyobraziłam sobie ten obraz wiszący w półmroku niewielkiej kaplicy, zajmowałby całą ścianę i wyglądałby tam doskonale. Zaraz potem wyobraziłam go sobie w ogromnej przestrzeni galerii, której wszystkie ściany, podłoga i sufit są białe i tam też wyglądał doskonale. Bo mimo, że jest barokowy, ma w sobie coś ponadczasowego.
8. Bartholomaeus Strobel, „Portret Johanna Vogta”, 1628 r., czyli śląski Robert de Niro
(gdzie: 1 piętro, Galeria Sztuki śląskiej od XVI-XIX wieku)
Tu puszczam do Was oko! Choć dyrektor Muzeum Narodowego nie wyklucza możliwości pokrewieństwa sportretowanego na obrazie Vogta z aktorem Robertem de Niro, to prawdopodobieństw jest raczej małe. Za to podobieństwo obu panów jest naprawdę bardzo duże! Taka sama jest przede wszystkim ta charakterystyczna brodawka na prawym policzku. Muzeum miało się odezwać do agenta De Niro i zaprosić go nawet do Wrocławia, ale sprawa jakoś przycichła.
Nawet jeśli nie jest to pra pra pradziadek lub jakiś inny daleki krewny Roberta De Niro, to portret i tak zasługuje na uwagę, bo dbałość Strobla o detale jest ogromna.
Dokładnie wyrysowana jest każda zmarszczka, a nawet worki pod oczami. Vogt wygląda bardzo realistycznie! A jeśli nie dla portretu, to zajrzyjcie do sali nr 5 chociażby dla przepięknej złotej ramy, w którą jest oprawiony śląski Robert De Niro! To też dzieło sztuki!