21 stycznia 2025

Bohema pod Tatrami

W tym odcinku przenosimy się do międzywojennego Zakopanego, które obrosło legendą. Bywali tu wszyscy najważniejsi artyści i artystki epoki, Zofia Stryjeńska, Rafał Malczewski czy Witkacy. Co ich przyciągało do Zakopanego? Jakie było Zakopane, które znali? Co tu tworzyli i gdzie dziś możemy zobaczyć te prace?

Opowiem w tym odcinku o Zakopanym sprzed 100 lat, miejscowości, która w ciągu kilku dekad z niewielkiej, nieznanej wioski pod Tatrami stała się zimową i letnią, turystyczną i artystyczną stolicą Polski. Przyjeżdżali tu pisarze, aktorki, kompozytorzy, malarki, naukowcy, politycy, sportowcy. Niesamowita mieszanka charakterów, zainteresowań i umiejętności, która w połączeniu z lokalnym folklorem tworzyła niepowtarzalną atmosferę Zakopanego.

Witkacy w Tatrach

Witkacy, który w Zakopanym się wychował i mieszkał tutaj także w dorosłym życiu, w artykule z 1919 roku zatytułowanym „Demonizm Zakopanego” pisał , że „…w atmosferze Zakopanego […] unosi się subtelny narkotyk, stokroć gorszy od dymów opium i haszyszowej marmelady.”

Istniała według niego w tym miejscu moc, która wydobywała z ludzi pierwotne instynkty, moc niebezpieczna, szkodliwa i wyniszczająca. Można odnieść wrażenie, że przed nią ostrzega. Z drugiej jednak strony, już na samym początku tekstu pojawia się pytanie, które go demaskuje. Pytanie o to czy życie BEZ tej demonicznej miejscowości, nie byłoby jednak piekielnie nudne i bezbarwne.

Można było w Zakopanym stracić fortunę, zdrowie, pewnie też godność i to była cena za dobrą zabawę w doskonałym towarzystwie. A z drugiej strony można też było wyjść w góry, szybko się uspokoić, złapać dystans, odpocząć, ale też sportowo wyszaleć, a przede wszystkim zachwycić się i zainspirować.  I to te góry, dzikie i niezbadane, były tym, co pierwotnie przyciągnęło do Zakopanego, najpierw badaczy – amatorów i profesjonalistów, a potem turystów.

Stanisław Witkiewicz, Wiatr halny, 1895, MNK

Pierwsza wzmianka o Zakopanym pochodzi z 1605 roku, ale jeszcze długo po tej dacie nic nadzwyczajnego się w Zakopanym nie działo, przyjeżdżały pojedyncze osoby, np. Stanisław Staszic, to był sam początek XIX wieku. Wtedy góry były jedną wielką tajemnicą. Mówiło się, że żyją tu przedziwne stwory, w jaskiniach poukrywane są skarby, a jeziora połączone są podziemnymi korytarzami z morzem.

Staszic zapewne słyszał te opowieści, może nawet w nie wierzył, ale podczas swoich wędrówek skupił się jednak na tym co mógł zbadać i dokładnie opisać: na tym jak wyglądają skały, jak zmienia się pogoda, jakie rosną w górach rośliny i jakie żyją tu zwierzęta, i ludzie. Spisywał też po prostu swoje wrażenia, które mimo, że minęło już ponad 200 lat zdają się bardzo uniwersalne. Na przykład ta myśl, która przyszła do niego na jednym ze szczytów:

„Jest to nagle jakieś dziwne zachwycenie; wzrok olśnion, wewnętrzny zmysł rozumu prawie osłupiony”
Stanisław Staszic

Prawdziwe, intensywne zainteresowanie Tatrami przyniosła dopiero II połowa XIX. A dokładnie przyniósł je żyjący wtedy Tytus Chałubiński. Rafał Malczewski – zakochany w Tatrach malarz, pisarz, syn Jacka Malczewskiego, bardzo trafnie nazwał Chałubińskiego „Vasco da Gammą Podhala”. Co prawda da Gamma był pierwszym, który dotarł drogą morską z Europy do Indii, a Chałubiński nie był pierwszy na Podhalu, ale jako pierwszy wyznaczył tutaj drogę, przynajmniej metaforycznie.

Chałubiński był zafascynowani Tatrami i chciał się tą fascynacją podzielić. Sam zajmował się badaniem tatrzańskiej przyrody. Wychodził na długie górskie wędrówki i zbierał do swojej specjalnej teczki, którą przechowuje teraz Muzeum Tatrzańskie (które nosi jego imię), przeróżne rośliny. Szczególnie interesowały go mchy. Chałubiński był też lekarzem i tak się złożyło, że był akurat w Zakopanym kiedy wybuchała tam epidemia cholery, czyli jesienią 1873 rok.

„Był tu z Warszawy doktór Chałubiński, bardzo znakomity doktór i zacny człowiek. Podczas epidemii ratował bezinteresownie z największym poświęceniem, nawet mnie samego od śmierci prawie wydobył; zasłużył sobie na wdzięczność.”
ksiądz Józef Stolarczyk

Mieszkańcy zapamiętali Chałubińskiemu tę pomoc, traktowali go z szacunkiem, przyjęli do siebie. A on działał, Witkiewicz pisał, że nie było w Zakopanym jednej drobnej sprawy, która by nie była przez niego zapoczątkowana lub dokonana. Miał na myśli to, że Chałubiński zakładał szkoły, budował drogi, tworzył banki. Chciał ucywilizować Zakopane i uszczęśliwić jego mieszkańców. A przede wszystkim chciał żeby cała reszta Polski, której nie było wtedy na mapie, poznała i pokochała Tatry i Podhale, tak jak on.

 

Niedługo trzeba było czekać na rezultaty tych działań, bo cytując Rafała Malczewskieo „Chałubiński potrafił robić reklamę na miarę Coca-Coli”. W Zakopanym zaczęli pojawiać się turyści. Mimo trudnej podróży (z Krakowa podróż trwała 2 dni), przyjeżdżali skuszeni pięknem i tajemnicą gór, ale nie tylko. Przyjeżdżali też na kuracje.

Bardzo popularne w XIX wieku było jeżdżenie do wód, czyli do miejscowości uzdrowiskowych, w których leczono się wodami mineralnymi. Do wód jeździła np. Konopnicka z Dulębianką. Dzięki Chałubińskiemu, w 1885 roku Zakopane również otrzymało status uzdrowiska, górski klimat świetnie wpływał na chorych na gruźlicę i choroby układu oddechowego. Można więc było zamiast „do wód” jechać „do gór”.

Turyści przyjeżdżali do Zakopanego ze wszystkich trzech zaborów i robili to tym chętniej dlatego, że Zakopane uchodziło za enklawę wolności, władza zaborcy rozmywała się gdzieś po drodze już za Krakowem.

Tatry i Zakopane stały się symbolem wolności i polskości.

„Gorące polskie serca garnęły się do tego cudnego zakątka, nie tkniętego żadną z tych epidemii, przez które przechodziły inne polskie kraje. Nie było tu nigdy ani Moskali, ani Prusaków, a austriackie rządy także kończyły się w Nowym Targu.”
Wojciech Kossak

Chałubiński zabierał  chętnych na swoje „wycieczki bez programu”. Powiedzieć, że to były wycieczki, to nic nie powiedzieć. To były epickie wyprawy. Zbierał grupę kilkunastu osób i razem z góralami – przewodnikami szli na kilka dni w góry. Teraz może nie brzmi to tak strasznie, ale wtedy w Tatrach nie było jeszcze schronisk i żadnej infrastruktury. Wszystko musieli zabrać ze sobą.

wg rysunku Wojciecha Kossaka, Obozowisko Chałubińskiego pod Rohaczem, wycinek z Tygodnika Powszechnego z 1882 roku, MNK

Nocowali albo w namiotach, albo gdzieś między skałami rozłożeni wokół ogniska. Po całym dniu wędrówki, rozsiadali się i słuchali opowieści legendarnego Sabały, jeśli akurat z nimi był. Jan Gąsienica-Krzeptowski Sabała, góral o twarzy orła, podobno opowiadał historie o Tatrach jak nikt inny. Dużo w nich było humoru, ale też i grozy, i pięknie grał do tego na złóbcokach (charakterystycznym dla Podhala instrumencie smyczkowym).

Pomnik Tytusa Chałubińskiego w Zakopanym

Chałubiński i Sabała dobrze się znali, góral mówił o lekarzu, że to „nieziemski człowiek ,nogami jest tu na dole, a sercem w niebie.” Te dwie bardzo ważne dla Zakopanego postacie zostały  połączone we wspólnym pomniku, który stoi u zbiegu ulic Zamoyskiego i Chałubińskiego, pomnik zaprojektowali Stanisław Witkiewicz i Jan Nalborczyk, został odsłonięty w 1903 roku.

Sabała siedzi na kamieniach pod popiersiem Chałubińskiego i tam na tym pomniku ma w rękach właśnie swoje złóbcoki. Wygląda jakby miał zaraz zacząć na nich grać.

W ten sposób – od wycieczek Chałubińskiego i Sabały, zaczęła się w Tatrach turystyka górska i w ogóle obecność turystów, w tym artystów, w Zakopanym. A potem było dwudziestolecie międzywojenne. I wszystko było bardziej, głośniej, szybciej. Tatry były te same, ale Zakopane się zmieniło.

Zakopane musiało się zmienić, bo przyjezdni mieli swoje potrzeby. Chcieli wygodnie tu dojechać. Wygodnie i szybko. Dlatego w latach 30. na trasie do Zakopanego zaczęła kursować LUXTORPEDA, luksusowy i ekspresowy pociąg, który z Krakowa dojeżdżał tu w rekordowe 2,5 godziny, a z Warszawy w 6,5.  W Luxtorpedzie siedziało się na eleganckich siedzeniach z czerwonej skóry i co ważne, dzięki specjalnym kołom, nie trzęsło jak w zwykłym pociągu.

Luxtorpeda w Zakopanym w 1936 roku, NAC

Kiedy turyści już do Zakopanego dojechali chcieli się przede wszystkim dobrze bawić. I w zależności kto jak tę dobrą zabawę rozumiał, mogły to być po prostu spacery, mógł to być sport, mogły to dancingi i towarzyskie spotkania w licznych zakopiańskich kawiarniach, a czasem było to wszystko na raz.

W dwudziestoleciu międzywojennym modnie było chodzić po górach i można to było robić w miarę bezpiecznie, po wytyczonych szlakach. Oczywiście jednym z najczęściej zwiedzanych miejsc były okolice Morskiego Oka. Trasa choć dość długa, to nie bardzo trudna, a poza tym można też było podjechać wozem, albo i nawet samochodem z Zakopiańskiej Spółki Samochodowej. A jak już się doszło nad jezioro, nagrodą oprócz przepięknego widoku, mógł być też krótki rejs na tratwie. Ci ambitniejsi, którzy chcieli poczuć więcej emocji wspinali się na wyższe szczyty.

Turyści (w tym Wojciech Kossak- 2 zdjęcie) w drodze i nad Morskim Okiem, lata 20/30, NAC

Taką wspinaczkę uwielbiał Rafał Malczewski, i był w tym naprawdę dobry. Oprócz sukcesów, zbierał też mroczne wspomnienia związane z górami. Do takich należała wspinaczka na Zamarłą Turnię. To szczyt o wysokości 2179 m n.p.m. o dwóch wierzchołkach. To co przyciągało i wciąż przyciąga wspinaczy, do tej góry to jej południowa ściana, prawie zupełnie pionowa i gładka.

Zamarła Turnia, fot. Tomasz Olczyk, źródło: Wikipedia

Przed Malczewskim po tej ścianie wspięło się na Zamarłą Turnię zaledwie kilka osób. Przypuszczam, że była to dla niego tylko kolejna motywacja. Towarzyszył mu jego przyjaciel Stanisław Bronikowski, wejście było dobrze zaplanowane, oni obaj dobrze przygotowani.

Prowadził Bronikowski. Wszystko szło dobrze, pokonali kolejne części ściany, asekurowali się linami, korzystali też z zostawionych tu przez poprzedników starych haków. Byli już wysoko, może już nawet myśleli, że zaraz staną triumfalnie na szczycie, a może to inna myśl była powodem milisekundy rozkojarzenia.

 

Chwyt prawej ręki Bronikowskiego nie dał rady go utrzymać. Mężczyzna odpadł od ściany, poleciał w dół na dwie długości liny, a szarpnięcie było tak mocne, że ją przerywało. Malczewski bezradnie patrzył jak ciało jego przyjaciela z impetem uderza o kamienia u podnóża Zamarłej Turni. Został sam, uwięziony na górskiej ścianie. Nie chcę nawet wyobrażać sobie o czym myślał czekając wiele godzin na ratunek przywiązany liną, taką samą która zdradziła jego przyjaciela.

Kilka lat temu na aukcji w domu aukcyjnym DESA Unicum pojawił się obraz Malczewskiego „Zamarła turnia”. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam tę pracę w katalogu zrobiła na mnie duże wrażenie, dobrze ją zapamiętałam.

Na pierwszym planie jest postać, w jasnozielonych spodniach i bluzce, w przedziwnej pozie, kurczowo trzyma się kawałka skały. Dopiero po chwili widać linię zawiązana w pasie. Za postacią, w dole, ale tak naprawdę w głębi obrazu rozpościera się niesamowity widok na dolinę, widać jezioro i zieleń porastającą zbocza otaczających ją gór.

Kształty są uproszczone, jak to u Malczewskiego. Kolory jasne, pastelowe – fiolety, turkusy. Pejzaż jakby nie z tej planety. Jakby wspomnienie ze wspinaczki należało do innego świata.

Malczewski nie przestał kochać gór, spędzał w nich dużo czasu, na przykład jeżdżąc na nartach. Oba te tematy – wspinaczka i narty, pojawiają się w jego pisaniu i w jego malarstwie, a często się łączą. W śniegu jego akwarelowych górskich masywów często widać charakterystyczne esy-floresy, ślady zostawione przez narciarzy.

Zimowe pejzaże Malczewskiego z lat 20., źródła: DESA Unicum, Polswissart

Nie ma się czemu dziwić, narciarze byli na stałe wpisani w krajobraz międzywojennego Zakopanego. Próg wejścia był stosunkowo niski – wystarczyło wypożyczyć narty, wtedy to były po prostu dwie odpowiednio wyprofilowane deski, najlepiej jesionowe. Idealnie jeśli były to narty „markowe”, np. od braci Schiele albo jeszcze lepiej od Bujaka i Zubka – tak zwane zubki. Ważne żeby były dobrze nasmarowane.

A potem na kurs. Na jaki? Wystarczyło się przejść po Krupówkach i poszukać odpowiedniego szyldu „Szkoły Jazdy na Nartach”, zapisać się, zapłacić i w grupie kilkudziesięciu innych przyszłych narciarzy nauczyć podstaw.

Pod koniec lat 30., jak podaje Michał Zarychta w artykule o narciarstwie w II Rzeczpospolitej, na kursy narciarstwa organizowane przez Polski Związek Narciarski uczęszczało rokrocznie około 10 tysięcy chętnych. A po takim kursie Tatry stały przed narciarzami otworem.

Kurs narciarski w dwudziestoleciu międzywojennym w Tatrach, źródło: NAC
Prezydent Ignacy Mościcki na nartach w Zakopanym, źródło: NAC

Na trasach zjazdowych można było spotkać wszystkich, bo jeździł, kto mógł, „wiotkie panie, starsi panowie, młodzież, wojsko, literatura, wydawcy dzienników i tygodników” (Malczewski).

Nawet prezydent Ignacy Mościcki, który przyjechał do Zakopanego zimą 1929 roku chętnie jeździł na nartach. Prezydent obejrzał też odbywające się w Zakopanym Mistrzostwa Świata, m.in. bieg zjazdowy rozgrywany na Kasprowym Wierchu.

Sportowo działo się w Zakopanym dużo, oprócz zjazdów i biegów narciarskich, turyści mogli oglądać od połowy lat 20. konkursy skoków na skoczni narciarskiej na Krokwi. A więc tradycja polskich skoków ma już ponad 100 lat.

Wielka Krokiew nie była pierwsza polską skocznią, ale była i wciąż jest największą.

Zaprojektował ją Karol Stryjeński, mąż dobrze nam znanej (choćby z 49 Gablotek) artystki Zofii Stryjeńskiej. Karol twierdził, że ma dwie miłości; „Tatry i Zochę”, postanowił więc je połączyć, para pomieszkiwała w Zakopanym z przerwami przez kilka lat po swoim ślubie.

Zatrzymywali się w różnych miejscach, po ślubie mieszkali w pensjonacie Szałas, gdzie spędzali wieczory przy muzyce na żywo, Zofia szkicowała do granych na pianinie melodii. Ale tak naprawdę Karol w Zakopanym był bardzo zajęty, Zocha narzekała, że nie ma dla niej czasu. Zajmował się nie tylko projektowaniem różnych obiektów w Zakopanym, zarządzał także Szkołą Przemysłu Drzewnego, ważną dla Zakopanego placówką z tradycjami, która wyrosła z małego rzemieślniczego warsztatu i przerodziła się w duży ważny ośrodek edukacyjny i produkcyjny. A co najważniejsze, w miejsce, które lokalne, góralskie rzemiosło stawiało na pierwszym miejscu. Dokonania Szkoły doceniono na Wystawie Sztuk Dekoracyjnych i Nowoczesnego Przemysłu w Paryżu w 1925 roku.  Spodobały się rzeźby i meble, surowo, ostro cięte, nawiązujące, ale nie kopiujące podhalańskich form.

Czemu to było ważne? Bo bardzo trudno było znaleźć złoty środek między rozwojem Zakopanego, a szacunkiem do jego tradycji, mocno opartej przecież na środowisku i przyrodzie, którą rozbudowa miasta pochłaniała. Bardzo ważne było by Zakopane pozostało możliwie autentyczne, by kultywowane były tradycje lokalnej społeczności,  by górale czuli się tutaj wciąż u siebie. Bo ich kultura, ich rzemiosło, ich zwyczaje były i są wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju.

Trochę w myśl Jana Gwalberta Pawlikowskiego: „kto chce poznać duszę Tatr, musi spojrzeć na nie oczyma zamieszkującego je ludu”. Tak na Podhale próbowali patrzeć artyści, nie tylko przez pryzmat własnych obserwacji, ale przez doświadczenia mieszkańców. Zakopiańskiego folkloru pełna jest sztuka Stryjeńskiej, która chętnie sięgała po góralskie motywy w swoich gwaszach, grafikach, rysunkach a nawet projektach figurek.

Prace Zofii Stryjeńskiej na wystawie w willi Oksza, filii Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanym

Ale nie samą pracą człowiek żyje. A już na pewno nie Stryjeńscy. Wychodzą razem do znajomych, a przyjaźnią się m.in. z Witkacym, z Leonem Chwistkiem i jego żoną, z Malczewskimi, kompozytorem Karolem Szymanowskim, który przyjeżdżał do Zakopanego leczyć gruźlicę i przy okazji  napisał balet „Harnasie” inspirowany Podhalem (Zofia Stryjeńska zresztą potem projektowała do niego stroje), przyjaźnili się też z Iwaszkiewiczami, Boyem-Żeleńskim.

Jeśli macie wrażenie, że ta lista nie ma końca, to wyobraźnie sobie tych wszystkich absolutnie wyjątkowych i niezwykle temperamentnych ludzi na jednej imprezie, w jednym miejscu. Z alkoholem, i nie tylko, bo przypominam, że był tam też Witkacy. Co tam się musiało dziać!

Zofia Stryjeńska (w środku) z przyjaciółmi w Zakopanym (Rafał Malczewski z lewej, Leon Chwistek obok Stryjeńskiej), źródło: NAC

Angelika Kuźniak w biografii Stryjeńskiej, wymienia kilka jej zakopiańskich przygód. Pewnego dnia Zofia wróciła na przykład z całonocnej zabawy w sukience, której cały tył był spalony. Widać musiała stanąć za blisko kominka, czy to jej przeszkodziło w zabawie? Oczywiście, że nie! Sama Zocha dobrze podsumowała towarzystwo tamtych czasów w tekście o Witkacym z 1924 roku:

„Chcemy pękać ze śmiechu, chcemy się niepokoić, chcemy się ruszać, żyć prędko!”
Zofia Stryjeńska

I choć chodziło jej o sztukę Witkacego, która na te potrzeby odpowiada, to myślę, że ten opis pasuje też do oczekiwań, które wobec życia mieli artyści wtedy w Zakopanym.  W Zakopanym każdego dnia można było pójść do innej kawiarni i spotkać tam postaci, o których teraz pisane są książki.

 

Można było pójść do Morskiego Oka, tu królowały rozmowy o literaturze, a wieczorami wystawiał swoje sztuki Witkacy.

Jeśli ktoś miał akurat ochotę potańczyć to najlepiej było pójść do kawiarni „U Trzaski”, tam odbywały się najlepsze dancingi no i grały jazz bandy, z prawdziwego zdarzenia. Towarzystwo „od liny i czekana”, jak mówił na nich Malczewski, najczęściej spotykało się w restauracji prowadzonej przez Zofię Krzeptowską nazywaną czule „Kapuchą”.

 

Inną restaurację prowadził Karpowicz, tutaj chodzili wszyscy. Pomiędzy gośćmi, w różnym stanie upojenia, przemykał Kazimierz Sichulski, który zgodnie z umową z Karpowiczem, wynajmował u niego pokój w zamian z rysowanie karykatur klientów. Jego rysunki przenoszą nas w czasie, do dusznych sal kawiarni, w których Witkacy w przerwach pomiędzy realizowaniem portretowych zleceń w ramach działalności swoje słynnej firmy portretowej, przeżywał „cudowne chwile absolutnej beztroski”.

Karykatury Sichulskiego. Karpowicz z prawej

Jak pewnie zdążyliście się zorientować w Zakopanym piło się dużo. Alkohol był stałym, istotnym elementem, składającym się na szalone życie Zakopanego w okresie międzywojennym. Dobrze podsumował to Kornel Makuszyński, stały bywalec Zakopanego, który po spacerze i spotkaniu na swojej drodze pijanych mężczyzn napisał  zgrabny wers.

„Po Krupówkach sobie tuptam a trup tu trup tam”
Kornel Makuszyński

Żadne z tych legendarnych miejsc, tych kawiarni już dziś nie istnieje. Ale namiastkę atmosfery tamtych lat można poczuć dziś oglądając wystawę w przepięknej, zbudowanej w stylu zakopiańskim willi Oksza, która jest filią Muzeum Tatrzańskiego.  Zakopane z początków XX wieku zostało, na szczęście, uwiecznione w setkach a może nawet i tysiącach fotografii i obrazów. Część z nich można obejrzeć we wnętrzach Okszy.

Zresztą sam budynek, całkiem niedawno porządnie odnowiony, jest przepięknym świadectwem epoki. Willę zaprojektował Stanisław Witkiewicz pod koniec XIX wieku,  dla pochodzącego z Sosnowca małżeństwa. Według jego projektu zbudowali ją dwaj góralscy rzemieślnicy – Wojciech Roja i Jan Obrochta.

Leon Wyczółkowski, Portret Stanisława Witkiewicza i Wojciecha Roja, źródło: MNK

W zbiorach Muzeum Narodowego w Krakowie znajduje się taki obraz, na którym Leon Wyczółkowski namalował Witkiewicza i Roja siedzących obok siebie przy piecu.

Witkiewicz zapatrzony gdzieś w dal, zamyślony. Roj oparty o drewnianą laskę. Nie ma tu relacji wielki mistrz- artysta i rzemieślnik. To spotkanie równego z równym. Bardzo mi się podoba, w tej pracy właśnie to, że Wyczółkowski uchwycił ten wzajemny szacunek.

Willa Oksza jest sztandarowym przykładem stylu zakopiańskiego, ma wysoką kamienną podmurówkę, głębokie podcienia na piętrze, dwuspadowy dach i charakterystyczne elementy dekoracyjne: słoneczka na szczycie.

Warto dokładnie przyjrzeć się Okszy,  obejrzeć każdy dopracowany detal, nawet okucia. Wszystko ma tutaj znaczenie. Bo styl zakopiański z założenia był stylem kompletnym. Budynek razem ze wszystkimi elementami wyposażenia miały być spójne i oparte o lokalną sztukę ludową.

W jej wnętrzach od 2011 roku działa filia Muzeum Tatrzańskiego, wystawa stała zajmuje kilka sal na parterze. Zobaczcie tu to wszystko o czym opowiadałam w odcinku.

Zaraz przy wejściu rzeźba Konstantego Laszczki przedstawiająca starego górala, to co prawda nie Sabała, ale z boku trochę go przypomina. Dalej za nim wisi portret Witkiewicza, który namalował Malczewski. Wszędzie wokół przepiękne widoki Tatr o każdej porze roku.

Uwagę szczególnie przyciąga pejzaż Rafała Malczewskiego przedstawiający panoramę gór wiosną, obraz jest bardzo spokojny utrzymany w szarościach i brązach, w centrum na niewielkiej łagodnej górce stoją dwie chaty. Bardzo jest tu cicho.

W oknach, bardzo ciekawie wystawione zdjęcia, niczym czarno-białe witraże. Na jednym z nich Antoni Słonimski z żoną na nartach.

Na jednej ze ścian akwarele Malczewskiego z jego górskich spacerów. Jego Kasprowy Wierch przecinają oczywiście ślady nart. Dalej kilimy i koronki z zakopiańskiej Szkoły Koronkarskiej, która powstała dzięki funduszom Heleny Modrzejewskiej.

I (mini) galeria prac Zofii Stryjeńskiej, kolorowe gwasze na ścianach, a w gablotach przed nimi jeszcze bardziej kolorowe figurki – zabawki. Kolejna sala, bardzo dużo rzeźb, to prace uczniów Szkoły Przemysłu Drzewnego.

Zachwyt na koniec to cała sala poświęcona Witkacemu. Królują portrety – rysunki i zdjęcia. Ale ekspozycja zmieniana jest co kilka miesięcy ze względu na wrażliwość prac.

Przechodząc pomiędzy pachnącymi drewnem salami willi Okszy, można się przekonać, że Zakopane i całe Podhale było niezwykłym miejscem, które uzdrawia, uspokaja, uczy, ale też bawi i które inspirowało i inspiruje.