14 lutego 2023

Love story: Stryjeńska

W tym odcinku w swoje prywatne życie wciąga nas Zofia Stryjeńska, jedna z najważniejszych artystek dwudziestolecia międzywojennego. Kobieta pełna humoru i temperamentu – kiedy kochała to całą sobą. Miłości jest pełno w jej sztuce, miłości było też pełno w jej życiu. Love story Zofii Stryjeńskiej to historia szalonych deklaracji, burzliwych konfliktów i erotycznych przygód. Podczas słuchania na pewno mocniej zabije wam serce!

Podobno kiedy dziennikarka zapytała malarkę Zofię Stryjeńską jaki jest jej ulubiony sport to Stryjeńska odpowiedziała: A nie będzie się pani wstydziła napisać? Nie wiem jak się ta rozmowa skończyła i co napisała albo czego nie napisała dziennikarka – jedno jest pewne – miłość, w rożnych jej odsłonach, była dla Stryjeńskiej ważna. Miłości jest pełno w jej sztuce – bohaterowie jej obrazów bardzo często ze sobą flirtują. Miłości było też pełno w jej życiu. Miłości romantycznej, kokieteryjnej, erotycznej, wybuchowej. I właśnie tę historię – love story Zofii Stryjeńskiej opowiem wam w tym odcinku.

Zofia Stryjeńska, Zocha – tak o sobie często mówiła, była postacią niezwykle barwną i tworzyła też niezwykle barwną sztuką. Uważała, że potrzebujemy koloru, bo:

„Nasze życie jest okropnie szare. Nawet taksówki w mieście są szare. Ubrania wasze, was, nieszczęsnych mężczyzn, to parodia barwy, której tak potrzebuję i tak szukam jak muzyk melodii”.

Te czyste, żywe, energetyczne barwy to jej znak rozpoznawczy. To nimi, a także dekoracyjnością i bardzo kreatywnym czerpaniem z folkloru oraz humorem, zachwycała ludzi 100 lat temu i zachwyca do dziś.

Stryjeńska to jedna z najważniejszych, jeśli nie najważniejsza polska artystka dwudziestolecia międzywojennego. A do tego kobieta pełna humoru i temperamentu – kiedy kochała to całą sobą. Bez dróg na skróty, bez kompromisów. Jej pierwszą wielką miłością był Karol Stryjeński.

Zofia, wtedy jeszcze Lubańska, poznała Karola Stryjeńskiego w… muzeum. W Muzeum Techniczno – Przemysłowym w Krakowie. On był projektantem wnętrz i sztuki użytkowej. Obracał się w środowisku artystycznym Krakowa. Magdalena Samozwaniec pisała o Stryjeńskim, że to „rzeźba grecka przerobiona na umorusanego andrusa”, Rafał Malczewski, że ”umiał się bawić i czarować kobiety”. I zaczarował też Zofię. Mówiła, że była wobec tego uczucia bezsilna. A on? Zakochał się w jej talencie.

Zofia Stryjeńska i Karol Stryjeński, źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Bardzo szybko, po 3 tygodniach wyznał jej miłość, a po 3 miesiącach się oświadczył. Ślub był szalony i odbył się w tajemnicy. Zofia wyszła z domu ubrana jakby na spacer, podczas ceremonii podobno obydwoje głównie chichotali. Jaki ślub takie małżeństwo – nietypowe. Zofia i Karol potrzebowali siebie nawzajem – nie mogli bez siebie żyć, ale potrzebowali też przestrzeni do tworzenia – bo bez niego też żyć nie mogli. Zdarzało się tak, że Zofia wyjeżdżała bez słowa na kilka tygodni, rzucała wszystko, bo czuła, że musi malować. A potem wracała i wpadała w wir spotkań towarzyskich. Lista przyjaciół Stryjeńskich była bardzo długa, był na niej m.in. Witkacy i Malczewscy, siostry Kossak – czyli Magdalena Samozwaniec i Maria Pawlikowska – Jasnorzewska.

Stryjeńscy żyli między Krakowem i Zakopanem. Zofia uwielbiała Zakopane, prawie tak bardzo jak Karola. A on podobno mówił, że ma dwie miłości: Tatry i Zochę. Czyli idealnie. Niestety idealnie, ale do czasu.

Zocha Stryjeńska ze znajomymi w Zakopanem, z lewej Rafał Malczewski, najbliżej Zochy Leon Chwistek, 1918-39, źródło: NAC

Zofia zaszła w ciążę. Bardzo liczyła, że będą mieli z Karolem syna. Urodziła się córka – Magda. Stryjeńska nie była zadowolona, łagodnie mówiąc. Zostawiła malutką Magdę rodzicom i wyjechała z Karolem do Paryża. I raczej nie wspominała tego wyjazdu zbyt dobrze. Uważała, że Karol zamiast nią interesuje się tylko jej malarstwem – tak jej się wydawało. Postanowiła rozwiązać ten problem po swojemu, czyli gwałtownie, porywczo. Zniszczyła swoje obrazy krzycząc, że teraz Karol będzie ją kochał dla niej samej, a nie dla jej „pacykarstwa”. Karolowi chyba skończyła się cierpliwość, bo powiedział jej, że skoro tak, to on jej nie będzie kochał wcale! Niedługo potem wrócił do Polski, a ona została w Paryżu.

Ale chyba nie to było najgorsze. Myślę, że najgorsze wspomnienie Zofii to ten wieczór kiedy Karol zaprosił ją do teatru. Miała nadzieję, że wszystko się między nimi znowu ułoży, że Karol z którym nie mieszkała i który właściwie się do niej nie odzywał, zmienił zdanie, że chce do niej wrócić. Ale okazało się że to zaproszenie do teatru to pułapka. Zamiast teatru był szpital psychiatryczny. Karol zmartwiony, a może nawet przestraszony częstymi wybuchami żony, jej stosunkiem do Magdy, którą się Zofia w ogóle nie interesowała, postanowił oddać żonę w ręce specjalistów. Wiedział, że ona nigdy się na to nie zgodzi. Musiał użyć podstępu. Zofia czuła się oszukana, zdradzona, ale mu wybaczyła. Wiedziała, że zrobił to dla jej dobra. Pobyt w szpitalu pomógł, ale na krótko.

Zofia podejrzewała Karola o zdrady, zapętlała się w tych podejrzeniach. Uważała, że on kocha ją niedostatecznie. Kłócili się i godzili.  Wychodzili razem do znajomych, na bankiety. Upijali się, świetnie się razem bawili, a potem znowu w domu była kłótnia. I tak w kółko. Karuzela skrajnych emocji.

Angelika Kuźniak, w świetniej biografii Stryjeńskiej „Stryjeńska. Diabli nadali” opisuje jedną z takich kłótni. Opiera się na relacjach osób, które wtedy towarzyszyły Stryjeńskim, więc możemy uznać, że tak właśnie było.

Kiedy byli w Paryżu, przy okazji przygotowań do Wystawy Światowej w 1925 roku, byli mocno pokłóceni. Do tego stopnia, że nie mieszkali razem w hotelu. Karol nie spędzała w ogóle czasu z Zofią. Ich znajomi, inni artyści, którzy byli z nimi w Paryżu przejmowali się tą napiętą sytuacją. Widzieli jaka przybita jest Zocha. Widzieli jak odreagowuje smutek, jak zwykle agresją.

Ale przyszedł  wreszcie moment spokoju, wspólna kolacja całej polskiej ekipy artystów, którzy przyjechali do Paryża. Komisarz wystawy Jerzy Warchałowski, przemawiał i w pewnym momencie zwrócił się do skłóconych Stryjeńskich, inni podłapali aluzję, śmiali się i krzyczeli, żeby Zocha i Karol się pogodzili. Udało się!

Po kolacji wszyscy wyszli razem. W grupie było dużo małżeństw, Zofia obserwowała jak się zachowują, niektórzy szli pod rękę. A ona i Karol nie. To był dla niej wystarczający powód żeby zwątpić, wszystko trwało chwilę. I już Karol leżał na mokrej ulicy w błocie, a Zocha krzycząc wyzwiska szła w drugą stronę. Karol coraz bardziej się od niej oddalał, chciał spokojniejszego życia, a z Zochą to było po prostu niemożliwe. A ona? Ona chciała bezgranicznej miłości.

W końcu się rozwiedli. Mimo że w międzyczasie pojawiły się na świecie bliźniaki – dwóch chłopców, Jan i Jacek. Ale to nie było w stanie uratować ich małżeństwa i ich wyjątkowej, niepowtarzalnej miłości. Zdaje się, że kropką nad „i” było głośne wydarzenie z końca sierpnia 1927 roku, które opisywały nawet gazety. Zofia była już wtedy znaną malarką. Tytuły artykułów mówią właściwie wszystko: „Uwięzienie wielkiej artystki w zakładzie dla obłąkanych”, inny: „ Z tajemniczych mroków porwania Zofii Stryjeńskiej. Miał go dopuścić się mąż”. Czyli historia się powtórzyła.

31 sierpnia po Zofię przyjechało kilku mężczyzn i na polecenie Karola – chociaż nie było to do końca jasne, zabrało ją do Batowic, do lecznicy dla nerwowo chorych. Według Zofii ktoś, kto polecił ją tam umieścić chciał ją ubezwłasnowolnić. Ale ta „sztucznie uknuta intryga w zupełności się nie powiodła”. W całą sprawę wmieszany został sąd, który orzekł, że Stryjeńska „nie jest dotknięta chorobą umysłu” na tyle żeby ją można było uznać za niepoczytalną. Kosztami postępowania w sądzie został obciążony Karol.

Po czasie Zofia przyznała, że kochała Karola obsesyjnie, że musiała być rzeczywiście „stuknięta na mózgu” – to jej słowa – aby się tak przy nim upierać. Jeszcze później zapisała, że przez swoje potworne, nieobliczalne zachowanie zgasiła miłość Karola. I chyba coś w tym jest. Rozwiedli się w 1929 roku. Koniec szalonej LOVE STORY Stryjeńskich. Ale nie koniec miłości w życiu Zochy.

„Jak to okropne, że nie ma nikogo, do licha ciężkiego, żeby się można troszeczkę erotycznie wyładować. Nie jest to normalne, będąc zdrową, tak ciągle żyć w cnocie i cnocie. Jeszcze mi się, coś przyczepi, psiakref, z tej cnoty i kto doktorów będzie płacił.”
Zofia Stryjeńska
Artur Socha, źródło: NAC

Artur Socha

Warszawa, lata 30. Stryjeńska idzie ulicą. Jest bardzo elegancka – spódnica za kolano, dopasowany żakiecik, kapelusz, rękawiczki gdyby je zdjęła zobaczylibyśmy pomalowane na ciemnozielony kolor paznokcie. Włosy bardzo starannie ułożone (możliwe, że przez Cierpikowskiego – najlepszego fryzjera w Warszawie, który czesał na przykład Edith Piaf). Idzie, a za nią unosi się zapach channel nr 5. Idzie na spotkanie z Arturem Sochą – aktorem – swoim mężem.

Socha kompletnie zawrócił jej w głowie. Bardzo jej się podobał, tak bardzo, że porównywała go do bóstwa. Socha był faktycznie bardzo przystojny. Dosyć wysoki, dobrze zbudowany i co najważniejsze dla Stryjeńskiej niebieskooki. To tym oczami Zocha zachwycała się najbardziej. Próbowała te oczy przenieść na papier. Wiele bohaterów jej prac z tego czasu ma właśnie te niebieskie oczy Artura Sochy. Nie mieszkali razem, ona była zajęta pracą, on grał w teatrze i w filmach. Reżyserzy często obsadzali go w rolach amantów. Oprócz wyglądu wyróżniał się też  głębokim głosem. Zofia opisała ten głos jako taki, który „przenika ją całą”.

Stryjeńska i Socha spędzali razem czas wolny – na mieście albo w łóżku. Jednak małżeństwo z Arturem szybko okazało się pomyłką. „Parodią małżeństwa” – jak nazwie je Zocha. A zaczęło się od tego, że Socha złapał syfilis. A syfilis nie bierze się przecież z powietrza. Zocha zapisała, że „dała sobie z nim spokój”. Nie do końca tak było, bo widywali się jeszcze przez następne lata. Ich rozwód, po 8 latach małżeństwa, odbył się w 1937 roku. Stryjeńskiej zostały po Arturze wspomnienia, zegarek i obrazy z niebieskookimi postaciami.

Arkady Fiedler, źródło: NAC

Arkady Fiedler

Zocha bardzo szybko otrząsnęła się po rozstaniu, właściwie było ono tylko formalnością. Niedługo potem na horyzoncie pojawił się – i tu oddam głos Stryjeńskiej: „facet o żółtych zębach i rybich oczach”. Uderzyły ją od niego niezwykle silne „promienie intelektualne”. Chwilę później okazało się, że ten „facet” to znany polskich podróżnik, autor książek, które Zocha dobrze znała – Arkady Fiedler.

Stryjeńska nie traciła czas, podeszła i zaprosiła go na obiad. Ona czytała jego opowieści z podróży i bardzo je lubiła, on podziwiał jej prace. Co mogło pójść nie tak? Nie tak poszła rozmowa. Fiedler bardzo dużo mówił, a co gorsza chwalił się swoimi niezliczonymi romansami, które przeżywał w podróży.

Przypuszczam, że Zocha spodziewała się miłego flirtu.

O takim miłym flircie pisała w swojej mini książce, broszurce o savoir -vivrze, która właściwie nie wiadomo czy była żartem, czy Stryjeńska napisała ją na poważnie. W każdym razie pod pseudonimem – profesor Hillar artystka udziela tam rad dotyczących tego jak się odpowiednio zachować w różnych towarzyskich sytuacjach:  na proszonych obiadach, na herbacie, na garden party. I właśnie w dziale poświęconym proszonym obiadom sugeruje, że „w trakcie obiadu (…) oprócz rozmowy należy flirtować.”

„Lekki flirt zawsze należy do dobrego tonu” – pisze profesor Hillar.

A Fiedler nie flirtował. Fiedler się przechwalał. Zauroczenie podróżnikiem bardzo szybko przerodziło się w niechęć. Zocha się zdenerwowała i po spotkaniu, chcąc w swoim dowcipnym stylu pokazać Fiedlerowi co o nim myśli, kupiła dużo prezerwatyw, ładnie je zapakowała i wysłała.

Fiedler chyba nie zrozumiał, albo zrozumiał i postanowił grać z nią w tę grę. Odpisał, że dziękuję, ale to starczy mu na krótko. I czy Zocha nie spotka się z nim w sobotę? Stryjeńska nie miała ochoty na kolejne spotkania, ale pech chciał, że wpadła na niego przypadkiem na ulicy. Zdaje się, że było jej trochę głupio, udała że przesyłka od niej to nie uszczypliwość, a żart.

Spotkali się potem jeszcze na Zamku Królewskim, na raucie. Po nim Fiedler przysłał jej kwiaty i informacje, że niedługo wyjeżdża, a liścik zaczął od słów „Czarowna artystko”. Bardzo pięknie. Na raucie coś się jednak wydarzyło. Stryjeńska opis rautu usunęła z pamiętnika, ale nie chciała już Fiedlera znać. Wysłała mu pożegnalny prezent – butelkę z octem z dopiskiem żeby „wypił na Tahiti z pierwsza ładną Tahitanką, do której zapała afektem”. Według Fiedlera to nie był ocet, ale rycyna. Toksyczna, bardzo szkodliwa. On też jej coś wysłał na pożegnanie, bardzo wymowną przesyłkę – pęk bananów. I tak się skończył ten intelektualny romans – Fiedlera i Stryjeńskiej.

Ale to nie te szalone miłosne historie, nie te romanse, nie te związki były dla Stryjeńskiej najważniejsze. Zdaje się, że jej największą miłością była sztuka. To dla sztuki zarywała noce, to sztuka zajmowała ją tak że nie wychodziła kilka dni z domu. A przede wszystkim to sztuka była z nią przez całe życie.