8 obrazów, które warto zobaczyć w Muzeum Śląskim w Katowicach

W tym odcinku podpowiadam jakim 8 obrazom warto poświęcić 5 minut będąc w Galeria Polskiej Sztuki Nowoczesnej 1800 – 1945 w Muzeum Śląskim w Katowicach. To kolejna odsłona cyklu „8 X 5”, w którym ułatwiam zwiedzanie największych polskich muzeów sztuki.

To jest trzeci odcinek z cyklu „8 x 5”, w którym ułatwiam zwiedzanie największych polskich muzeów sztuki. Podpowiadam jakim obrazom warto poświęcić trochę więcej czasu, tytułowe i umowne 5 minut. Wybór jest subiektywny. To nie zawsze najważniejsze prace z kolekcji, to te, które zatrzymały mnie najdłużej i zaciekawiły.

Do tej pory w ramach cyklu opowiedziałam o 8 obrazach z Muzeum Narodowego we Wrocławiu i 8 obrazach z Sukiennic. Wiem, że korzystacie z tych odcinków. To miłe i bardzo się z tego cieszę. O to chodziło!

W tym odcinku zabieram Was do Muzeum Śląskiego w Katowicach, czyli pod ziemię. Dosłownie, bo przestrzenie wystawiennicze muzeum znajdują się poniżej poziomu parteru, kilkanaście metrów pod ziemią. W Katowicach, inaczej niż w przypadku historycznego budynku Sukiennic i muzeum we Wrocławiu, mamy nową architekturę i nowoczesną przestrzeń. Ale nie w oderwaniu od historii!

Muzeum znajduje się na terenie dawnej kopalni „Katowice”, w Strefie Kultury. Cały ten obszar został zrewitalizowany w przemyślany sposób. Po kopalni zostało kilka budynków, m.in. maszynownia, magazyn, wieża ciśnień, łaźnia czy charakterystyczna wieża wyciągowa jednego z szybów, szybu „Warszawa” (na którą w sezonie można się wspiąć).

Dla projektantów z austriackiego biura architektonicznego Riegler Riewe Architekten, które było odpowiedzialne za projekt siedziby Muzeum Śląskiego, najważniejsze były budynki pokopalniane. Nie chcieli żeby zostały zasłonięte przez nową siedzibę muzeum i dlatego muzealne sale ukryli pod ziemią. Nad ziemią oprócz historycznych budynków, które zostały zaadaptowane na biura czy muzealną restaurację widać szklane wielkie bryły – glass boxy. Wygląda to abstrakcyjnie i atrakcyjnie. Szczególnie w nocy, kiedy bryły są podświetlone. Ma się wrażenie, że to pejzaż jakby z filmu science-fiction.

Nieistniejący budynek Muzeum Śląskiego w budowie, fot. Henryk Poddębski, 1939 r.

Glass boxy doświetlają podziemne ekspozycje, a dodatkowo są znakiem rozpoznawczym muzeum. Wystawy w tym miejscu można oglądać od 2015 roku, ale historia muzeum sięga końca lat 20. poprzedniego wieku.

Muzeum miało też już kiedyś imponującą siedzibę, modernistyczny budynek powstał w latach 30., niestety mimo, że był gotowy nie udało się ruszyć z wystawami, bo wybuchła wojna. Muzeum przejęli Niemcy, którzy najpierw wykorzystywali budynek jako magazyn, a później zburzyli.

Kolekcja szukała swojego miejsca. Po wielu latach znalazła się w bezpiecznym, zaprojektowanym specjalnie dla niej miejscu – Muzeum Śląskim w Katowicach.

W muzeum można zobaczyć kilka wystaw stałych, na poziomie -4, najniższym na którym byłam, obejrzałam wystawę „Światło historii”  o historii Górnego Śląska. Dużo się na niej dzieje, to wystawa do doświadczania, a nie zwiedzania. Bardzo ciekawa i wciągająca.

Zaraz obok znajduje się Galeria śląskiej sztuki sakralnej. Wyżej, na poziomie -2, na który można wejść betonową rampą, znajduje się Galeria plastyki nieprofesjonalnej i dalej ta wystawa, na której najbardziej mi zależało, czyli Galeria Polskiej Sztuki Nowoczesnej 1800 – 1945. I to z niej wybrałam 8 obrazów, o których opowiem w tym odcinku.

W tekście wprowadzającym na wystawę przeczytałam, że przede mną arcyciekawa panorama zjawisk estetycznych doby wczesnej i dojrzałej nowoczesności. Brzmi dobrze. Co to zobaczyłam to faktycznie przekrój tego co działo się w polskim malarstwie przez 150 lat od początku XIX wieku. Mamy  tu romantyzm, realizm, impresjonizm, symbolizm  – wszystkie te najważniejsze -izmy. Mamy najważniejsze tematy i najważniejsze nazwiska, choć może nie ich najważniejsze prace. I to jest moim zdaniem plus. Wracam znowu do tekstu:

Labirynt galerii niech będzie jak gabinet luster, w którym odbija się egzystencja kilku poprzednich pokoleń.

1. Aleksander Gierymski, Żydówka z cytrynami (Pomarańczarka), 1881 r.

Ten obraz z całej kolekcji muzeum chciałam zobaczyć najbardziej. Byłam bardzo ciekawa jak wygląda na żywo ta druga „Pomarańczarka”, przekonać się czym dokładnie się różnią i czemu bardziej popularna, częściej reprodukowana jest „Pomarańczarka” z Muzeum Narodowego w Warszawie.

"Żydówka z cytrynami" i "Żydówka z pomarańczami"

Obrazy są prawie identyczne. Jest na nich starsza kobieta na tle miejskiego pejzażu. Wiemy, że jest handlarką, bo w koszach, które trzyma widać owoce. W jednej wersji pomarańcze – stąd tytuł „Pomarańczarka”, w drugiej, katowickiej wersji owoce mają bardziej żółty kolor, dlatego ta wersja nazywana jest „Żydówką z cytrynami”.

Kobieta patrzy na widza, ma lekko otwarte usta. Może o coś prosi. Ta z Warszawy zdaje się samotna i wyobcowana. Wpływ mają na to kolory, których użył Gierymski, ciepłe czerwienie i brązy, którymi namalował kobietę wybijają się na tle szarości i błękitu miasta. Trudno stopniować smutek, ale handlarka z Katowic wydaje mi się smutniejsza. Znowu to kwestia kolorów, tutaj jest więcej szarości, przez to zdaje się całkowicie pozbawiona nadziei i bezsilna.

Oba obrazy mają taką samą historię powstania. Aleksander Gierymski namalował je mniej więcej w tym samym czasie.
Artysta właśnie wrócił do Warszawy z kilkuletniego pobytu w Rzymie. Zostawił za sobą włoskie słoneczne widoki i zaczął malować życie mieszkańców Warszawy, skupił się na tych biedniejszych. Wtedy powstały takie obrazy jak na przykład „Święto Trąbek” czy właśnie obie „Pomarańczarki”.

Aleksander Gierymski, Święto Trąbek, Muzeum Narodowe w Warszawie

Gierymski namalował żydowską handlarkę sprzedającą owoce na podstawie zdjęcia. Fascynował się fotografią, mniej więcej od połowy lat 80. sam zaczął robić zdjęcia. Jednak tytułowa pomarańczarka to akurat postać ze zdjęcia, które w fotograficznym atelier zrobił Konrad Brandel. Fotograf dokumentował, różne charakterystyczne „typy”, które spotykał na warszawskich ulicach.

Obraz nie jest kopią tego zdjęcia. Gierymski wykorzystał wizerunek starszej kobiety i wkomponował go w swój obraz. Pomarańczarka jest prawdziwą starszą kobietą z XIX-wiecznej Warszawy, ale obrazy Gierymskiego nie przedstawiają jego wspomnienia, sceny która wydarzyła się kiedy spacerował po Powiślu czy Starym Mieście.

Gierymski był bardzo zadowolony z tego obrazu, a to w jego przypadku nie było wcale takie oczywiste, bo był bardzo wymagający w stosunku do swoich prac. Dlatego powstały dwie wersje obrazu. Historyczka sztuki i muzealniczka, Joanna Jaśkiewicz, przypuszcza, że pierwsza powstała wersja z Katowic. Warszawska jest udoskonalona – kobieta jest bliżej widza, a artysta bardziej skupił na jej twarzy.

„Żydówkę z cytrynami” do swoich zbiorów bezpośrednio od Gierymskiego pozyskał kolekcjoner Ignacy Korwin Milewski, który sprzedał ją do warszawskiego antykwariatu, a stamtąd obraz trafił do Muzeum Śląskiego i do dziś jest w jego kolekcji, choć nie zawsze można go było na Śląsku zobaczyć. To dlatego, że przez wiele lat wisiał w Muzeum Narodowym w Warszawie.

Katowicka Żydówka była dublerką warszawskiej, która została zrabowana z warszawskiego muzeum podczas wojny. Historia jej kradzieży, a przede wszystkim przypadkowego odnalezienia po kilkudziesięciu latach w jednym z niemieckim domów aukcyjnych, to materiał na osobny odcinek podcastu! My tymczasem idziemy dalej.

2. Józef Chełmoński, Powrót z balu (Sanna), 1879 r.

To jeden z tych obrazów, które jednym kadrem opowiadają całą historię. I to jest to co podoba mi się w nim najbardziej. Choć oczywiście widzę i doceniam poszczególne elementy i to jak Chełmoński je namalował: mokry śnieg rozbijany przez końskie kopyta, pędzące konie z rozwartymi nozdrzami i rozwianymi grzywami, doskonały skrót perspektywiczny, tak byśmy mieli wrażenie, że sanie zaraz wyjadą poza kadr obrazu. Ale wiele z tych elementów można znaleźć w innych jego pracach.

Przekonałam się o tym zwiedzając wystawę Chełmońskiego w Muzeum Narodowym w Warszawie i przekonam się raz jeszcze kiedy pójdę zobaczyć jej poznańską odsłonę. Chełmoński się powtarzał. Zresztą jak wielu malarzy. Analizując dokładnie jego prace wiszące obok siebie, np. kilkanaście przedstawień koni, w różnych pozach, widać, że te ujęcia się powtarzają. To nie zarzut, to po prostu obserwacja. Sprawiła jednak, że inaczej zaczęłam odbierać poszczególne sceny, przede wszystkim te, w których pojawiają się konie. A jest ich w malarstwie Chełmońskiego dużo, z „Czwórką”, która naciera na nas jak tylko wchodzimy do jednej z sal Sukiennic, na czele.

Józef Chełmoński, Czwórka, Muzeum Narodowe w Krakowie (Sukiennice)

Ale nie ze względu na konie wybrałam go do tego odcinka „Powrót z balu”, tylko ze względu na siedzącą w saniach kobietę. W porównaniu z powożącym mężczyzną, który mocno trzyma lejce i widać, że walczy z pogodą, ona jest nad wyraz spokojna. Zdaje się nieobecna. Lekko odwraca głowę w bok, wpatruje się gdzieś w dal.

Wszystko wokół niej się rusza: mężczyzna, konie, śnieg, ona zastygła. Jest w świecie swoich myśli. Tytuł mówi, że wraca z balu. Może po prostu jest zmęczona. To najprostsze wyjaśnienie, jadała, piła, rozmawiała, pewnie tańczyła, skoro to był bal. Może jej długie warkocze oplatały mężczyznę, z którym wirowała tak jak warkocze Heleny oplatały Jana Skrzetuskiego w ekranizacji „Ogniem i Mieczem”. Może tak było.

A może właśnie nie zatańczyła z tym z kim chciała, a bardzo na to liczyła. Może ten ktoś zatańczył z inną. A może tańczyła z mężczyzną, z którym nie chciała tańczyć, ale musiała. Możliwości jest wiele, a Chełmoński nie daje odpowiedzi. Dzięki temu można tworzyć własne historie, próbować je wyczytać z twarzy i pozy tej dziewczyny. To jedna z rzeczy, którą bardzo lubię robić w muzeach.

3. Leon Wyczółkowski, Siewca, 1896 r.

Inną rzeczą, którą bardzo lubię robić w muzeach jest przypominanie sobie innych obrazów na ten sam temat, co obraz przed, którym stoję. Tak było z „Siewcą” Wyczółkowskiego.

Ten obraz namalował doświadczony malarz, wykładowca krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, dawny uczeń Matejki, z którym było mu po drodze, ale bardzo krótko. Malarz, który uczył się w Monachium, który swoje umiejętności rozwijał w Paryżu malując i obserwując jak malują inni m.in. impresjoniści.

Doskonały portrecista, ważna postać w artystycznym środowisku Krakowa. Wyczółkowski znał wszystkich i wszyscy znali jego. Bardzo ciekawa postać i ciekawa twórczość, bardzo różnorodna, do której wrócę na pewno w osobnym odcinku.

Malarstwo Wyczółkowskiego zmieniało się razem z nim. W czasie kiedy namalował „Siewcę” interesował się efektami świetlnymi, eksperymentował z ich przedstawianiem. Jego prace z tego okresu święcą własnym blaskiem. Od razu je widać kiedy spojrzy się na muzealną ścianę. Jak Wyczółkowski to robił?

Wystarczy dokładnie przyjrzeć się „Siewcy”. Postać mężczyzny, który rozsypuje zamaszystym ruchem ziarno z kosza na pole, oświetlona jest silnie z jednej strony. Promienie słońca padają na jego prawy bok i wyciągniętą rękę. W tych miejscach Wyczółkowski nałożył dość grubo farby w różnych odcieniach żółci, im bliżej niewidocznego słońca tym jaśniejszy żółty. Ta żółć zestawiona jest z granatem kamizelki mężczyzny, co dodatkowo podbija jej kolor. Dzięki temu ma się wrażenie, że „Siewca” tonie w ciepłych promieniach słońca.

 

 

Obraz, który Wyczółkowski namalował podczas swojego pobytu w Ukrainie, nawiązywał i od razu skojarzył mi się ze starszą o prawie pół wieku, pracą Jean-Françoisa Milleta o tym samym tytule.

Jego siewca wykonuje podobny ruch silnego zamachu, idzie też w tę samą stronę.

Ale widać, że dla obu malarzy ważne były inne rzeczy. Dla Milleta realizm sceny, dla Wyczółkowskiego studiowanie światła.

„Siewcą” Milleta mocno inspirował się, kilkanaście lat przed Wyczółkowskim, Vincent van Gogh, który oprócz kopii „Siewcy” Milleta w swoim charakterystycznym stylu, wykonał też cały cykl poświęcony tej postaci.

To dzięki Wyczółkowskiemu i jego „Siewcy” przypomniałam sobie o tych pracach, które Vincent malował latem i jesienią 1888 roku, rozsianych po różnych muzeach na całym świecie. Wciąż nie zdecydowałam, który „Siewca” podoba mi się najbardziej.

Jedna z prac Vincenta van Gogha z cyklu, w którym malował postać siewcy, obraz z 1888 roku, z kolekcji Kröller-Müller Museum

4. Teodor Axentowicz, Zaczytana, ok. 1900 r.

W kolejnym zakątku muzealnego labiryntu znajduje się praca dobrego znajomego Leona Wyczółkowskiego – Teodora Axentowicza. Axentowicz i Wyczółkowski działali razem w Krakowie, pracowali na tej samej uczelni, zakładali Towarzystwo Przyjaciół Muzeum Narodowego, grali też razem w karty, konkretnie w brydża. W tej samej ekipie brydżowej byli też Jan Stanisławski, Stanisław Przybyszewski i Julian Fałat, w którego mieszkaniu panowie się spotykali. To musiały być ciekawie wieczory!

W pracach Wyczółkowskiego i Axentowicza z Muzeum Śląskiego widać ich podobne zainteresowania. Na pierwszy plan wysuwa się tu światło, które dla obu zdaje się kluczowe. Twarz tytułowej zaczytanej dziewczyny jest mocniej oświetlona z jednej strony. Rozświetlona jest zresztą cała lewa strona pracy, nie tylko twarz, ale także dłoń dziewczyny, w której trzyma książkę i część okładki.

Axentowicz uzyskał ten efekt w inny sposób niż Wyczółkowski, bo inna jest też technika, w której wykonał tę pracę – to pastel. On rządzi się własnymi prawami. Axentowicz w tych rozświetlonych partiach użył bardzo jasnych pasteli, prawie białych w niektórych fragmentach, np. na dłoni. Porzucił dokładne konturowanie, przez to ma się wrażenie rozproszenia koloru i ostatecznie rozświetlenia

W muzealnym opisie pracy ten efekt nazwany został „efemeryczną świetlistością i migotliwością rodem ze słonecznych wizji impresjonistów i intymistów”. Świetnie to ujęli, bo właśnie taka jest ta scena, ujmuje mimo prostoty. Przyglądamy się dziewczynie, w momencie czytania, ona jest skupiona, nie wie, że na nią patrzymy. A więc może nie obserwujemy, a podglądamy?

„Powiewnie rzucana kreska pastelowa Axentowicza wybierała z modelu tylko to, co piękne i charakterystyczne, topiąc w delikatnym cieniu ujemne rysy. A zawsze między postacią, a patrzącym na nią widzem zawieszała jakby eteryczny woal sentymentu.”
Michalina Janoszanka, Wspomnienie o Axentowiczu, „Kultura. Tygodnik literacki, artystyczny i społeczny”, 1938 r.

Starałam się zajrzeć za ten woal, bo byłam ciekawa co „Zaczytana” czyta. Axentowicz nie pozostawił jednak zbyt wielu wskazówek. Format książki jest spory, na okładce widać kilka linii nakreślonych czarnym kolorem. Nie da się z nich nic wyczytać, ale przyjrzałam się im bliżej i mam podejrzenie, że być może jest to pięciolinia z porozrzucanymi na niej nutami. Czy „Zaczytana” jest więc pianistką i zaraz usiądzie przy fortepianie, by zagrać melodię, którą właśnie studiuje? Może.

Axentowicz stworzył kilka podobnych prac, przedstawiających pochłonięte lekturą kobiety. Na wersji, która jest obecnie wystawiona na wiosennej aukcji w Sopockim Domu Aukcyjnym, na okładce książki, którą trzyma kobieta, Axentowicz umieścił swoją sygnaturę. Przyjrzałam się innym pastelom z zaczytanymi kobietami, które udało mi się znaleźć, i na żadnym nie znalazłam podobnych linii jak te z pracy z Katowic. Zdaje się, że katowicka Zaczytana jest jedyna w swoim rodzaju i wyjątkowa.

5. Józef Mehoffer, Portret żony (W laurowej sali), 1909 r.

Zaraz obok „Zaczytanej” wisi „Portret żony” Józefa Mehoffera.  I zabiera „Zaczytanej” uwagę! Bo skupienie się na delikatnym pastelu Axentowicza jest wyzwaniem kiedy obok na stylowym fotelu rozpiera się Jadwiga Mehofferowa w obłędnej sukni.

Józef Mehoffer na przestrzeni lat wielokrotnie malował swoją żonę. Zaczął jeszcze zanim się pobrali, potem sportretował ją kiedy byli  w podróży poślubnej we Włoszech, i wyznawał jej w ten sposób swoją miłość przez kolejne lata. Małżeństwo Mehofferów było udane, połączyła ich między innymi wspólna pasja do sztuki. Jadwiga także była artystką, choć jej prace nie są tak dobrze znane jak obrazy męża. Niektóre z nich można zobaczyć w Domu Mehoffera w Krakowie. O muzeum i o Mehofferach możecie posłuchać w 25 odcinku Gablotek.

Józef Mehoffer, Dziwny ogród, 1903 r., Muzeum Narodowe w Warszawie

Jadwigę możemy zobaczyć m.in. na obrazie „Dziwny ogród” jednej z najbardziej znanych prac Mehoffera, którą można zobaczyć w Muzeum Narodowym w Warszawie. Żona pozowała też Józefowi kiedy tworzył projekty witraży do katedry św. Mikołaja we Fryburgu, a więc bardzo prestiżowego, ważnego artystycznego zlecenia.

Malując żonę, modelkę, którą miał najbliżej, Mehoffer często eksperymentował często, sprawdzał nowe rozwiązania. Ten katowicki portret wyróżnia się przez doskonałą harmonię kolorów. Jadwiga w lekko mieniącej się sukni w ciepłym odcieniu brązu wykończonej ciemniejszymi lamówkami i w brązowych, zapewne skórzanych butach, siedzi na krześle.

Dużą część przestrzeni obrazu zajmuje parkiet, we wzory także brązowy. Za krzesłem, po obu jego stronach stoją duże gliniane, przynajmniej tak mi się wydaje, donice, oczywiście brązowe. Mamy tu mnóstwo odcieni jednego koloru, ale żaden fragment tego obrazu nie jest nudny! Odbywa się tu niesamowity festiwal brązów!

Mehoffer zadbał o zróżnicowanie faktur i dekoracyjność. Strój Jadwigi, jak zawsze zresztą, jest bardzo bogaty, wieloelementowy. Nie tylko ta obszerna spódnica, która ledwo mieści się na fotelu przyciąga uwagę, ale również jasna bluzka z bufiastymi rękawami, a przede wszystkim wielki kapelusz z długimi ptasimi piórami, oczywiście brązowymi, przypuszczam więc, że to pióra bażanta.

Na palcach obu rąk Jadwiga ma złote pierścionki z kolorowymi kamieniami. Wygląda naprawdę imponująco! Warto zatrzymać się przy tym portrecie na dłużej żeby dokładnie obejrzeć wszystkie te szczegóły.

6. Jacek Malczewski, Pożegnanie z pracownią, 1913 r.

Analizowanie obrazów Jacka Malczewskiego to duże wyzwanie. Żeby odczytać wszystkie zawarte w nich znaczenia i rozszyfrować prawidłowo ich symbolikę trzeba znać nie tylko historię, orientować się w mitologii i literaturze (bo z tych źródeł Malczewski czerpał pełnymi garściami), ale trzeba też wiedzieć co działo się w życiu osobistym malarza. Co i kto był dla niego ważny, jakie sprawy zajmowały jego myśli. Jego malarstwo jest jednocześnie atrakcyjne i przystępne przez styl Malczewskiego, ale też trudne przez treść.

Kobiety w tym malarstwie pełnią przeróżne role, są pośredniczkami pomiędzy światem realnym a fantastycznym, często są wyrazem emocji i myśli portretowanej osoby, której towarzyszą. Bardzo często tą osobą jest sam Malczewski. I tak jest w tym przypadku.

Widzimy go na środku obrazu, w białej koszuli z bufiastymi rękawami, to charakterystyczny dla niego strój. Unosi lewą rękę, w której trzyma pędzel ze skośnie ściętym włosiem, palcami na których widać kilka pierścionków, dotyka brody, jakby się nad czymś zastanawiał. Wyraz twarzy jest taki sam jak zawsze – można z niego wyczytać każdą emocję, czyli tak naprawdę nie mówi nam nic.

Zdecydowanie więcej możemy dowiedzieć się od otaczających go kobiet. Mają takie same fryzury i warkocze oplecione wokół głów. Jedna z nich stoi za Malczewskim, dwie pozostałe znajdują się po jego prawej i lewej stronie, widzimy właściwie tylko ich głowy. Malczewski góruje nad trzema kobietami, nie ma wątpliwości, że to on jest najważniejszą postacią na tym obrazie.

Te kobiety to parki, boginie ludzkich losów. Wskazuje na to cienka nić, którą jedna z nich właśnie przecina. Parki były często przedstawiane w ten sposób w sztuce, jako trzy siostry przędące lub przecinające nić, która ma symbolizować los człowieka.

Biała nić łączy Malczewskiego z drabiną stojącą za nim, a więc z miejscem, w którym się znajduje, czyli pracownią. Nić zostanie przecięta, coś się skończy. Czas na tytułowe pożegnanie z pracownią.

W 1913 roku, z którego pochodzi ten obraz, Malczewski miał 59 lat, był rektorem Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, właśnie kończył się jego kilkunastoletni, pozamałżeński związek z Marią Kingą Balową. Ich romantyczna relacja miała duży wpływ na sztukę Malczewskiego.

Jacek Malczewski, Ellenai, 1906 r., Muzeum Narodowe w Krakowie

Balowa była jego modelką. Namalował ją na kilkudziesięciu obrazach, w różnych rolach.  Poza tym stała się dla niego ważna, bo podziwiała jego talent, doceniała jego umiejętności, to coś czego Malczewskiemu brakowało w małżeństwie z Marią Gralewską.

W Tuligłowach, gdzie państwo Balowie – Stanisław i Maria, mieli swój pałac, została specjalnie dla Jacka Malczewskiego zaaranżowana pracownia. Korzystał z niej kiedy przyjeżdżał w odwiedziny do zaprzyjaźnionego małżeństwa. Tam pozowała mu Balowa.

Może zbieżność dat, powstania „Pożegnania z pracownią” i zakończenia kilkunastoletniego związku z Marią to przypadek. Ale może uczucia związane z tym wydarzeniem stały się  inspiracją dla tej pracy.

A może chodzi o zupełnie inną pracownią, a może o żadną konkretną. Najprawdopodobniej, jak to u Malczewskiego, mamy do czynienia z uniwersalnymi doświadczeniami, szerszą i głębszą refleksją na temat sztuki i losu malarza.

Na tej samej ścianie, zaraz obok „Pożegnania z pracownią” wiszą też inne prace Malczewskiego, to bardzo rodzinny zakątek – jest portret córki Malczewskich Julii, jest też portret czytającej żony. Brakuje syna, Rafała. Znajdziemy go kawałek dalej.

7. Rafał Malczewski, Kamieniołom, 1927 r.

Ojciec Malczewskiego pewnie pokiwałby powątpiewająco głową i poszedł dalej. Jacek nie był fanem malarstwa syna, nie rozumiał go. Za bardzo różniło się od jego własnej wizji malowania.

„Kamieniołom” to bardzo ciekawa praca. Nic co widzimy nie pasuje do wyobrażenia jakie pojawia się przed naszymi oczami kiedy myślimy kamieniołom. Obraz przedstawia surowy, industrialny krajobraz kamieniołomu, ale do jego namalowania Malczewski użył żywych, czystych kolorów. Przede wszystkim żółci.

Formy przedstawionych skał i budynków są silnie zgeometryzowane. Drzewa wyglądają jakby bazie  albo pęki bawełny zostały zebrane na jednym kiju. Nie wyglądają jak żadne znane mi drzewa, są raczej symbolami drzew. Kompozycja obrazu jest dynamiczna, mamy wiele przecinających się linii i silne kontrasty.

Wizja Malczewskiego jest niesamowita. W rozmowie z Witkacym, która została opublikowana w 1924 roku w „Wiadomościach Literackich” Rafał Malczewski powiedział, w kontekście malarskich eksperymentów:

"Lepsze najdziksze szukanie niż poprawne odgrzewanie."
Rafał Malczewski

Tu nie ma mowy o żadnym odgrzewaniu! Malczewski często ukazywał piękno i surowość przemysłowego krajobrazu. W latach 30. namalował dwa cykle poświęcone tej tematyce „Czarny Śląsk” i „Centralny Okręg Przemysłowy”.

W tle tych przedstawień jest ważna refleksja o tym jak przemysł wpływa na naturę, jak ją zmienią. Widzę też tę myśl w kolorowym „Kamieniołomie”, który na pierwszy rzut oka, przez kolory i uproszczone kształty może się wydawać bajkowy, ale kiedy się dłużej zastanowimy nad tym co przedstawia, przestaje być beztrosko. Robi się groźnie.

8. Mela Muter, Portret Ferenca Molnára, ok. 1927 r.

W tym samym czasie, kiedy Rafał Malczewski malował „Kamieniołom” Mela Muter namalowała ten portret. Wybrałam go do tego zestawienia z kilku powodów.

Po pierwsze, bo jego autorką jest Mela Muter, artystka, o której wciąż mówi się za mało, mimo biografii (Karolina Prewęcka, „Mela Muter. Gorączka życia”), mimo tego, że pisała o niej w swoich bardzo popularnych książkach Sylwia Zientek, mimo tego, że jej prace są po latach niskich wyników doceniane na aukcjach, to mam wrażenie, że Muter ginie gdzieś w opowieści o polskich artystkach.

Może dlatego, że wyjechała z Warszawy i związała swoje prywatne i artystyczne życie z Paryżem i Francją w ogóle. Miała zresztą francuskie obywatelstwo. A może dlatego, że jej malarstwo nie jest takie „ładne” jak malarstwo Anny Bilińskiej, nie miała też aż takiej pozycji jak Olga Boznańska. Trudno powiedzieć, czynników jest zawsze kilka.

Muter malowała pejzaże i portrety. W Muzeum Śląskim można zobaczyć zarówno jedne jak i drugie. Wybrałam akurat portret dlatego, że Muter malowała ludzi w bardzo charakterystyczny sposób. Szukała w nich nie uniwersalnego piękna, ale tego co dla niej świadczyło o pięknie tej osoby. Widać to w portretach kobiet, które są zmęczone, opadają im ramiączka bluzek, mają nieułożone włosy. I widać też w portretach mężczyzn.

Ferenc Molnára, węgierski pisarz, autor „Chłopców z Placu Broni”, nie wygląda na tym portrecie korzystnie. Źle układa się jego garnitur, jego twarz zryta jest zmarszczkami, ma wory pod oczami. Mela Muter niczego nie ukryła. Takim go zobaczyła i takim go namalowała. Ten portret to studium ludzkiej natury. W tym tkwi siła jej malarstwa.