
8 obrazów, które warto zobaczyć w Muzeum Narodowym w Krakowie
W tym odcinku podpowiadam jakim 8 obrazom warto poświęcić 5 minut będąc w Galerii Sztuki Polskiej XX + XXI, w Gmachu Głównym Muzeum Narodowego w Krakowie. To kolejna odsłona cyklu „8 X 5”, w którym ułatwiam zwiedzanie największych polskich muzeów sztuki.
To czwarty odcinek z cyklu, w którym ułatwiam zwiedzanie największych polskich muzeów sztuki. Podpowiadam jakim obrazom warto poświęcić trochę więcej czasu, tytułowe i umowne 5 minut. To nie zawsze są najważniejsze prace z kolekcji, to te, które zatrzymały mnie najdłużej.
Do tej pory w ramach cyklu opowiedziałam o 8 obrazach z Muzeum Narodowego we Wrocławiu, 8 obrazach z Muzeum Śląskiego w Katowicach i 8 obrazach z Sukiennic. Jeśli macie w planach odwiedziny w tym muzeach i czujecie, że potrzebujecie wskazówek, albo szukacie miejsc, które warto odwiedzić podczas wyjazdów do Katowic, Wrocławia i Krakowa to znajdziecie je właśnie w tych odcinkach.
W tym odcinku opowiem o 8 obrazach z Muzeum Narodowego w Krakowie, a konkretnie z Galerii Sztuki Polskiej XX i XXI wieku, która znajduje się w Gmachu Głównym.

Gmach Głównym muzeum znajduje się przy zbiegu bardzo ruchliwej i głośnej ulicy – Alei Adama Mickiewicza i Alei 3 Maja. To nie jest ścisłe centrum Krakowa.
Ale wystarczy 15-minutowy spacer ulicą Piłsudskiego, gdzie po prawej miniemy XIX-wieczny Pałac Czapskich, a za nim w głębi ogrodu Pawilon Józefa Czapskiego – muzeum biograficzne artysty i będziemy już w sercu Krakowa, przy Sukiennicach.
Często się zapomina, że Kraków to nie tylko Stare Miasto i Wawel. Wiele osób trzyma się kurczowo granicy Plant, a poza nią też jest wiele ciekawych miejsc wartych zobaczenia. Takim miejscem jest nasz dzisiejszy bohater – Gmach Główny.
To potężny budynek o prostej formie, masywny i do tego szary. Może na pierwszy rzut oka być onieśmielający. Nie tak łatwy do polubienia jak strzelisty i zgrabny kościół Mariacki czy barokowy kościół św. Piotra i Pawła, który spokojnie mógłby stać w Rzymie i tam byłby architektoniczną perełką, gmach nie jest taki uroczy jak secesyjne kamienice przy ulicy Retoryka.


Gmach Główny budzi respekt, kiedy stoi się pod schodami prowadzącymi z placu do głównego wejścia i spojrzy się w górę to kamienna fasada zasłania całe niebo i wtedy kolana lekko się uginają, bo jest monumentalna.
Ale musiała tak być, bo powstanie gmachu było częścią realizacji idei „Wielkiego Krakowa”, czyli rozszerzania granic miasta i jego rozbudowy na początku XX wieku. To decyzje i działania władz Krakowa na samym początku XX wieku sprawiły, że miasto tak się rozwinęło i mogło stać się Krakowem, który znamy dziś.
Gmach jest świadectwem tego jak zmieniał się Kraków, który nie zatrzymał się na historyzującej epoce Matejki, ale odważnie (także jeśli chodzi o architekturę) wszedł w nowoczesność, w XX wiek.
Co prawda przez zawirowania polityczne i dziejowe budynek nie wygląda tak jak na projekcie, który wygrał konkurs w latach 30., bo powstawał przez kilkadziesiąt lat i wpłynęło to na jego wygląd, ale w ten sposób w jego historię wpisana jest najnowsza historia Polski.
Gmach Główny ma powierzchnię ponad 22 tysięcy metrów kwadratowych i 7 poziomów. Znajdują się tu biura, pracownie konserwacji, biblioteka, nieduży sklepik, kawiarnia, szatnia i oczywiście galerie.

Na parterze naprzeciwko wejścia jest przestrzeń na wystawy czasowe. Sale na wystawy czasowe znajdują się także na pierwszym piętrze, które dzielą z Galerią Rzemiosła Artystycznego.
Natomiast całe drugie piętro zajmuje XX + XXI Galeria Sztuki Polskiej, gdzie jak sama nazwa wskazuje prezentowane są prace polskich artystek i artystów z ostatnich 120 lat.
I to z tego zbioru wybrałam 8 obrazów, o których opowiem w tym odcinku.
1. Leon Wyczółkowski, Stańczyk, 1898 r.
Skoro jesteśmy w Krakowie to musi być Stańczyk, jedna z najlepiej rozpoznawalnych postaci dworu Jagiellonów, którzy urzędowali na Wawelu. Stańczyk był prawdziwą postacią, miał na imię Stanisław i mieszkał w Krakowie na przełomie XV i XVI wieku. Był błaznem, ale wbrew pozorom jego rola nie sprowadzała się jedynie do bawienia króla podczas uczt. Pod przykrywką żartów mówił królowi rzeczy, których nikt inny nie miał odwagi powiedzieć. Potrafił wbijać królowi szpilę.

Znana jest historia, podaje ją za XVI-wiecznym historykiem na przykład Ignacy Kraszewski, o tym jak Stańczyk odgryzł się królowi, który śmiał się z tego, że mieszkańcy Krakowa dokuczają błaznowi. Szydzili z jego stroju, charakterystycznej czapki, z uszami, którą zresztą dobrze widać na obrazie Wyczółkowskiego i z jego peleryny. Pewnego razu Stańczyk przyszedł do zamku bez peleryny, król wytknął mu, że pozwolił sobie na jej wyrwanie. Stańczyk podobno odpowiedział mu wtedy, że król zachowuje się nawet gorzej, bo wydarli mu Smoleńsk, a on nic nie zrobił.
Stańczyk był jak widać zuchwały i bystry. Był też uważnym obserwatorem, orientował się w polityce, był na bieżąco z tym co dzieje się na arenie międzynarodowej i na dworze, surowo oceniał działania kolejnych królów.
Najsławniejszy obraz przedstawiający Stańczyka to wczesny obraz Jana Matejki ze zbiorów Muzeum Narodowego w Warszawie. Dodatkową popularność w ostatnim czasie przyniósł mu wyjazd na wystawę do Paryża, do Luwru, gdzie wystawiony był jako zamykający wystawę czasową „Figures of the Fool” – „Wizerunki głupca” poświęconą postaci błazna w sztuce od XIII do XVI wieku.

Głośno było też o Stańczyku Matejki z innego powodu, obraz trafił na okładkę płyty Lady Gagi „Harlequin”, która towarzyszyła filmowi „Joker: Folie à deux.” Na fotografii, która znalazła się na tylnej okładkę płyty, praca Matejki wisi na ścianie dość obskurnego motelu. Zamyślony Stańczyk Matejki z pustym wzrokiem, bardzo dobrze wpisuje się w nastrój tego pokoju, i zdjęcia. Jakby wisiała nad nim jakaś katastrofa. A o tym między innymi opowiada obraz Matejki. O tym że dzieją się złe rzeczy – u Matejki to utrata kolejnych ziem królestwa, a w tle trwa bal. Ci którzy mają realną władzę zdają się nie widzieć problemu. Problem widzi Stańczyk, ale on tak naprawdę niewiele może zrobić.
Leon Wyczółkowski pewnie znał ten obraz, bo znał dość dobrze Jana Matejkę, który prowadził go podczas jego nauki w Szkole Sztuk Pięknych w Krakowie w latach 70. XIX wieku. Podobnie jak u Matejki Stańczyk Wyczółkowskiego także jest załamany. Chowa twarz w dłoniach. I podobnie jak u Matejki jest komentarzem do tego co działo się w Krakowie w czasie kiedy Wyczółkowski malował ten obraz, czyli w latach 90. XIX wieku, kiedy Polska znajdowała się pod zaborami.
W Krakowie dość silne było konserwatywne środowisko tzw. „stańczyków”, było ono przeciwne m.in. działalności Wyczółkowskiego w ramach Szkoły Sztuk Pięknych. Część z nich opowiadała się też za polityką zaborcy.
Na obrazie Stańczyka otaczają lalki, figurki z krakowskich szopek, które przedstawiają mieszkańców Krakowa – jest Żyd, jest szlachcic, jest znany krakowski kolekcjoner Feliks „Manggha” Jasieński. Stańczyk płacze nad ich losem, bo są jedynie marionetkami, kukiełkami, którymi kierują zaborcy. Wyczółkowski wyraził swoje poglądy używając znanych symboli. To wyjątkowy obraz, bo rzadko używał malarstwa do zabierania głosu w politycznych dyskusjach.
To też wyjątkowy obraz, bo Wyczółkowski bardzo odważnie używa koloru, zestawia ze sobą czerwień stroju Stańczyka z zielenią rękawa i cienia, a całość dopełnia fioletem.
Ciekawe jest też towarzystwo Stańczyka, kuratorzy zaprezentowali go w sąsiedztwie przejmującej rzeźby „Opuszczony” Konstantego Laszczki, którego możecie znać z 15 odcinka Gablotek i który przyjaźnił się z Wyczółkowskim oraz z obrazem „Demon” Wojciecha Weissa, na którym kobieta podobnie jak Stańczyk również chowa twarz, uczucie rezygnacji, smutku, ale też napięcia w obu pracach jest podobne.

Będąc w tej pierwszej sali zatrzymajcie się też koniecznie przy „Portrecie Paula Nauena” Olgi Boznańskiej, który namalowała jako młoda, stawiająca pierwsze samodzielne kroki malarka, w Monachium. Zwróćcie uwagę na ręce mężczyzny – przyjaciela Boznańskiej, spojrzenie i filiżankę. Zobaczycie czemu to ten obraz sprawił, że jej kariera ruszyła do przodu, że zdobyła pierwsze ważne wyróżnienia.


2. Władysław Ślewiński, Czesząca się, 1897 r.
Kiedy wchodzi się na stronę ze zbiorami cyfrowymi MNK to na górze ekranu pojawiają się sugerowane działy. Każdy z nich to taki mini puzzel i razem tworzą prostokąt. Tłem tych puzzli są wybrane prace z kolekcji muzeum. Dział „Najcenniejsze” reprezentuje fragment obrazu Władysława Ślewińskiego „Czesząca się”. To już nam dużo mówi o tym obrazie.
Pierwsza rzecz, która przyciąga na nim naszą uwagę to włosy, długie, proste, rude włosy. Kobieta, którą widzimy z boku, siedzi swobodnie na łóżku w cienkiej bieliźnianej sukience. Ramiączko opada i odsłania zgięte nagie plecy. Kobieta zaczesała włosy do góry, pochyla się i stara się je rozczesać. To bardzo intymna scena. Jesteśmy podobnie jak malarz, który ją portretuje podglądaczami.
Przez to, że kobieta ma zasłoniętą twarz, tym bardziej chcemy wiedzieć kim jest. Możliwe, że to żona Ślewińskiego, Eugenia, która również była malarką, zamożną Rosjanką. To ona po śmierci Ślewińskiego zajęła się jego dorobkiem, skatalogowała prace, które zostawił. Część sprzedała, bo miała problemy finansowe, ale do ostatnich dni walczyła o zorganizowanie dużej wystawy prac męża i to się udało. W 1925 roku w Zachęcie w Warszawie. Eugenia niedługo potem zmarła. Nie ma jednak pewności, że to ona. Niewiele mówi nam też odbicie w lustrze, które kobieta oparła o łóżko.

Intymności scenie dodają miękkie, łagodne linie. Wszystko tu płynie, nie ma żadnych ostrych kątów.
Te płynne linie pozostaną w sztuce Ślewińskiego na zawsze, można je znaleźć zarówno martwych naturach kwiatowych, jak i widokach morskich malowanych przez niego na początku XX wieku w Bretanii. To coś co łączy jego styl z pracami Paula Gauguina, z którym Ślewińskim się przyjaźnił, był członkiem artystycznej kolonii skupionej właśnie wokół Paula Gauguina w Pont-Aven.
W krakowskiej „Czeszącej się” nie widzę jednak Gauguina, mimo, że przecież już się znali i styl Francuza mocno wpłynął na twórczość Ślewińskiego. Widzę więcej Degasa, lekkości jego pasteli, szczególnie pasteli, na których przedstawiał kobiety w kąpieli albo myjące się w miednicach. I do tego silne echo secesji.
A może nie warto szukać źródeł i inspiracji, może najlepiej skupić się po prostu na harmonii linii i kolorów.


3. Alfons Karpiński, Jane z japońską laleczką, 1909 r.
Podobną intymną sceną jest ta przedstawiona przez Alfonsa Karpińskiego. W tym przypadku znamy jednak modelkę. To Jane, z którą Karpiński współpracował w Paryżu. Tu widzimy Jane z profilu, splotła nogi w brązowych pończochach i zarzuciła je nonszalancko na oparcie wiklinowego krzesła.
Luźno związane włosy opadają jej na policzek, więc tak naprawdę trudno nam ją zobaczyć. Dobrze, że obok wisi drugi obraz Karpińskiego, do którego pozowała. Może ją lepiej poznać. Jane jest bardzo szczupła, ma długie nogi i ręce, jasną cerę, ciemne kasztanowe włosy, błękitne oczy i wydatny nos. Nie jest oczywistą pięknością. Chociaż właściwie co to znaczy? Karpińskiemu podobała się jej twarz, bo była ciekawa.
Myślę, że Jane była też bardzo dobrą modelką. Patrząc na „Jane z japońską laleczką” na układ jej ciała, linie nóg i rąk, swobodne gesty zabawy laleczką i kawałkiem bawełny do pudrowania, to mam wrażenie, że ta scena jest bardzo naturalna. Pozowanie do takich naturalnych kadrów zdaje mi się znacznie trudniejsze niż do portretów. Tu trzeba grać, być nie tylko modelką, ale i aktorką. I Jane to potrafiła.

Oprócz niej mamy jeszcze jedną tytułową bohaterkę – japońską laleczkę. Niby niewielki rekwizyt, ale mówiący bardzo dużo. Po pierwsze mówiący dużo Karpińskim, że nie oparł się panującej na przełomie XIX i XX wieku modzie na sztukę japońską. Podobnie jak wielu innych polskich, i nie tylko, artystów z Vincentem van Goghiem na czele, interesował i inspirował się estetyką japońską.
Po drugie gdybyśmy nie znali daty powstania tego obrazu, to japońska laleczka mogłaby nas łatwo naprowadzić jeśli nie na konkretną dekadę, to na pewno na okres, czyli na Młodą Polskę, polską odmianę modernizmu.
Zresztą „Jane z japońską laleczką” to nie jedyna „japońska” praca w tej sali, kawałek dalej na ścianie wisi przyciągająca uwagę czerwonym kimono „Japonka” Józefa Pankiewicza. Data? 1908 rok, ten sam czas, te same zainteresowania

Pankiewicz przebrał swoją żonę Wandę w kimono i jedwabny pas, pokazał drzeworyty japońskie i poprosił by dokładnie tak się uczesała, ustawił meble pożyczone z kolekcji Feliksa „Mangghi” Jasieńskiego, który wprowadził go w świat sztuki Dalekiego Wschodu.
Namalował swoją „Japonkę” w pracowni Akademii Sztuki Pięknych w Krakowie, która na chwilę stała się jego mini-Japonią.
Skoro ona odwraca się do nas tyłem, my też się odwróćmy. Patrzymy właśnie na…
4. Jan Stanisławki, Topole nad wodą, 1900 r.
I nagle z Japonii przenieśliśmy się do Ukrainy, w miejsce, które Jan Stanisławski chętnie malował. Stanisławki często bywał w Ukrainie, był u siebie, bo urodził się w miejscowości znajdującej się około 150 kilometrów od Kijowa. Wychowywał się pośród ukraińskich pól, uli pełnych pszczół, oglądając domy otoczone słonecznikami i słysząc dzwony cerkwi. To wszystko wróciło później w jego obrazach kiedy już został cenionym malarzem i profesorem w krakowskiej Szkole Sztuk Pięknych, gdzie zajmował się nauką pejzażu.
Te autentyczne, surowe krajobrazy Ukrainy mocno go przyciągały. Malował je nawet z pamięci będąc na przykład w Paryżu. Dużo tworzył jednak w plenerze, z malarskich wyjazdów przywoził bardzo małe prace.
Tadeusz Boy- Żeleński nazywał je „małymi cudownościami”. Małe formaty zabawnie kontrastowały z rozmiarami samego Stanisławskiego, który był potężnym mężczyzną.
Kilka takich „małych cudowności” można zobaczyć też w muzeum w Krakowie, ale do naszego zestawienia wybrałam pracę, która jest wyjątkowo duża jak na Stanisławskiego, ma ponad 140 cm wysokości i 80 centymetrów szerokości, tymczasem jego standardowe obrazy mają około dwadzieścia na trzydzieści centymetrów.

To duża różnica. Stanisławki radzi sobie jednak doskonale i w tym większym formacie.
Choć „Topole nad wodą” są dokładnie tym o czym mówi tytuł – drzewami, które odbijają się w tafli wody, to mam wrażenie, że opowiadają o czymś więcej.
Niewidocznym bohaterem obrazu jest wiatr, który porusza obłokami na niebie, koronami smukłych drzew i mąci powierzchnię wody.
Tafla składa się z wielu małych części – migoczących szkiełek, widok topoli i nieba jest rozbity na małe kawałki. Jakby ktoś stłukł lustro.
To niepokojący widok.
Badacze widzą w tym pejzażu nie tylko portret natury, ale też portret stanu duszy artysty, jego „pejzaż wewnętrzny”. Taka interpretacja wpisuje się w nastrój epoki przełomu wieków. Widać nawet wesoły i głośny, kochający dobrą zabawę i dobre jedzenie Jan Stanisławki nie był w stanie oprzeć się melancholii. Może to znaczące, że akurat do tej kompozycji wybrał duży format. Sprawdźcie czy widzicie ją w tym obrazie.
Jeśli macie ochotę posłuchać więcej o ukraińskich pejzażach Jana Stanisławskiego odsyłam Was do 45 odcinka Gablotek.
5. Zbigniew Pronaszko, Akt formistyczny, 1917 r.
Tak jak dni pracy najlepiej zaczynać od zjedzenia żaby, czyli wykonania najpierw najtrudniejszych zadań, których wcale nie chce nam się robić, tak w wypadku tego obrazu zacznijmy od najmniej przyjemnej rzeczy, czyli rozszyfrowania tytułu. „Akt formistyczny”. Formistyczny, czyli jaki? I dlaczego to takie ważne, że pojawiło się w tytule?
Formizm to ruch artystyczny, bardzo oryginalny w skali Polski, ale czerpiący inspirację z innych europejskich ruchów i kierunków m.in. kubizmu. Formizm rozwijał się dość krótko, przez 5 lat od 1917 roku, ale miał duży wpływ na kolejne pokolenia polskich artystów awangardowych. Nazwa formizm wzięła się od FORMY, która była najważniejsza, ważniejsza niż treść pracy.


Patrząc na „Akt formistyczny” Pronaszki, który był jednym z teoretyków formizmu, można wywnioskować jak formiści widzieli sztukę. Po pierwsze: nie imitowali natury, domyślamy się tylko, że mamy przed oczami ciało kobiety. Po drugie: geometryzacja. Postać kobiety złożona jest z wielu części, które ułożone obok siebie tworzą jej figurę. Do tego: uproszczenie, rytmizacja, otwartość na eksperymenty i sztukę ludową.
Jako suchy opis nie brzmi to zbyt atrakcyjnie, ale „Akt formistyczny” Pronaszki przez swoją czytelność jest obrazem, który ogląda się z bardzo dużą satysfakcją. To na pewno kwestia kompozycji, ale duże znaczenie ma tu też kolor. Pronaszko wybrał zimną paletę barw – wszystkie odcienie niebieskiego. I ten wybór jest kojący. Obraz uspokaja. I to nie przez treść, a właśnie przez formę.

6. Leon Chwistek, Szermierka, 1919 r.
Leon Chwistek podobnie jak Zbigniew Pronaszko był formistą. Artyści dobrze się znali, obaj byli teoretykami grupy formistów, rozważali czym formizm ma być, jak go widzą. Oglądając „Szermierkę” od razu widać, że formizm Leona Chwistka różni się od formizmu Pronaszki. W tej pracy jest ruch! To jest coś co bardzo trudno przedstawić na statecznym obrazie.
Oddawanie ruchu w sztuce to jedno z największych wyzwań i fascynujących zagadnień, które zajmowały artystów na przestrzeni wieków. W starożytności próbowano uchwycić ruch przedstawiając postaci w pozach sugerujących np. chód, z wysuniętą nogą. W rzeźbie np. w Grupie Laokona, zastosowano skręt ciał postaci i drapowanie materiałów.
W kolejnych epokach wzmacniano gesty, próbowano sugerować ruch diagonalną kompozycją obrazów, kolorem, światłocieniem, sposobem kładzenia farb, ekspresyjnymi pociągnięciami pędzla. Ale tak naprawdę to XX-wieczne ruchy artystyczne przyniosły powiew świeżości.
Ruch stał się centralnym punktem zainteresowań futurystów. Dążyli oni do oddania dynamiki poprzez powtórzenia form i rozmycia. Przedstawiali na raz wiele faz ruchu jednego przedmiotu, najlepszym przykładem jest praca Giacomo Balli „Dynamizm psa na smyczy”, namalowany jamniczek wygląda tak jakby miał wiele przednich i tylnych nóg i wiele ogonów. Nie da się nie zobaczyć, że ten pies jest w ruchu, Balla stworzył wrażenie ciągłości i pędu. I podobnie jest u Chwistka, który namalował tę samą szpadę w kilku miejscach. Inspiracja futuryzmem jest u niego bardzo widoczna.
Inną inspiracją do namalowania tego obrazu były wydarzenia z życia Leona Chwistka. Malarz sam był szermierzem, uczył się szermierki w Krakowie w młodości, potem ćwiczył od czasu do czasu. Pojedynkowanie się poza salami treningowymi i turniejami było w Europie zabronione, ale nie we Francji. I to tam w 1914 roku Leon Chwistek pojedynkował się na szable z Władysławem Dunin – Borkowskim, malarzem, dobrym znajomym ich wspólnego dobrego znajomego – Witkacego. Wszyscy znali się z Zakopanego. Dunin – Borkowski nie przepadał za Chwistkiem, źle się do niego odnosił, ale kropką nad i było to, że obraził Olgę Steinhaus, narzeczoną Chwistka. Nie było odwrotu konflikt trzeba było rozwiązać.

Wybrana została data 6 kwietnia, godzina 11.15, broń – szable (dokładnie włoskie pałasze), sekundanci (po dwóch na każdego pojedynkującego się – a co ciekawe sekundantem Dunin-Borkowskiego był syn Władysława Ślewińskiego!).
Mężczyźni mieli obandażowane szyje oraz zabezpieczone podbrzusza i przedramiona. Pchnięcia były zabronione.
Walczyli zaciekle. Wygrał Chwistek, który trafił Dunin-Borkowskiego w skroń i prawie odciął mu ucho. Mimo tego artyści chcieli walczyć dalej, ale ostatecznie wkroczyli sekundanci i pojedynek zakończył się elegancko i z klasą – mężczyźni podali sobie dłonie.
Pojedynek był głośno komentowanym wydarzeniem, nie tylko przez polską prasę. Pisano o nim nawet w „Le Figaro „ i „The Times”. Być może to on był inspiracją do krakowskiego obrazu.
7. Maria Jarema, Penetracje, 1956 r.
Maria Jarema poszła krok, a może nawet dwa kroki dalej niż formiści. I to duże kroki.
Jej kompozycja to nałożone na siebie nieregularne kształty, które mają różne kolory, są zielone, żółte, pomarańczowe, czerwone, niebieskie. Wyglądają jakby ktoś rozrzucił je przypadkowo na białej kartce. Niektóre na siebie zachodzą i w tym miejscu kolor się zmienia, jest połączeniem dwóch kolorów figur. Sprawia to takie wrażenie jakby kształty były kolorowymi szkiełkami. Wszystko wygląda lekko, estetycznie, ciekawie. Ale o co tutaj chodzi?

Maria Jarema nazywana jest kobietą awangardą. Była rzeźbiarka, projektantka kostiumów teatralnych, malarka i graficzką i podobno pierwsza dziewczyna w Krakowie, która chodziła w spodniach. Była nowoczesną artystką i nowoczesną kobietą.
Jedno słowo, które opisuje ją najlepiej to RUCH – ruch na jej pracach i ruch – nieustanny rozwój. Miała naturę poszukiwaczki. Zaczęła od rzeźby, była uczennicą Xawerego Dunikowskiego na krakowskiej uczelni. Obserwowała co dzieje się w sztuce wokół niej, szczególnie za granicą, choć ze względu na czasy i finanse niewiele wyjeżdżała. Cały czas artystycznie eksperymentowała. Po II wojnie światowej w Polsce przyjęto jako oficjalną i jedyną słuszną sztukę – socrealizm. Jarema nie chciała takiej sztuki tworzyć, odsunęła się w cień swojej pracowni.
W 1955 roku okazało się, że Maria jest chora na białaczkę. Właściwie był to wyrok, bo medycyna w tym czasie niewiele mogła pomóc, ale oczywiście lekarze próbowali ją leczyć. Jarema pracowała bardzo intensywnie, powstały wtedy całe cykle prac, w tym m.in. cykl Penetracje (stworzyła go 2 lata przed śmiercią).
Kolorowe kształty, które widać na obrazie są różnie opisywane, badacze porównywali je między innymi do tkanek czy komórek. Ja tu widzę przede wszystkim ruch. Przejdźcie z jednej strony obrazu na drugą, spróbujcie balansować z nogi na nogę. Nie macie wrażenia, że te elementy się ruszają? Każdy z nas rusza się inaczej, każdy z nas zobaczy coś innego. Obraz Jaremianki ma wiele wersji.
Zdaje się, że Marii Jaremie chodziło o odbieranie jej prac na poziomie wrażeń, a nie rozumienie. I to klucz do ich oglądania, doświadczania!


8. Wojciech Fangor, M82, 1969 r.
Podobnie jak z pracami Marii Jaremy trzeba postąpić z tym obrazem.
Luneta czy pędzel? Wojciech Fangor, którego znacie już z odcinka o portretach matek (odcinek 70) musiał zdecydować, a kochał obie rzeczy: kosmos i sztukę. Wybrał pędzel, ale kosmos miał głęboko w sercu. I to widać w jego pracach, szczególnie tych z lat 60. i 70. Jego pulsujące kręgi i hipnotyzujące fale to dla mnie mgławice i słońca.
Będąc kilka lat temu na wystawie Fangora w CSW w Toruniu, usłyszałam rozmowę dwóch mężczyzn stojących przed obrazem „E 19”, na który w centrum jest ciemnogranatowe koło, które otaczają coraz to jaśniejsze kręgi. Jeden szepnął do drugiego, że obraz się rusza, ma wrażenie jakby patrzył na ekran, i że jest to niewiarygodne!


Fangor miał przepis na przyjemność widzów z patrzenia: im mniej widocznej faktury i farby tym lepiej. Kształty mają być proste, a barwy płynnie się przenikać. I dokładnie tak jest w obrazie M82.
Dodatkowo światło w krakowskiej galerii zostało skierowane w sam środek obrazu, co sprawia wrażenie jakby obraz sam świecił. Rewelacyjny efekt!
Sztuka, która działa na widzów w ten sposób nazywana jest op-artem – sztuką optyczną. Trudno o niej opowiadać, najlepiej zobaczyć ją na żywo! Zresztą tak jak wszystkie obrazy, o których opowiedziałam w tym odcinku.