To będzie ładna pamiątka – małopolskie, śląskie
W tym odcinku odwiedzimy południe Polski. Wybierzemy się na spacer w przeszłość po Krynicy- Zdroju, podczas którego spotkamy artystę-prymitywistę Nikifora Krynickiego. Z Krynicy udamy się do Krakowa, by w galerii sztuki z widokiem na krakowski rynek porozmawiać o rynku sztuki w Polsce. W olśniewającym zamku w Pszczynie spotkamy jedną z najpiękniejszych kobiet swoich czasów – księżną Daisy. A w muzeum w Olkuszu poszukamy odpowiedzi na pytanie dlaczego Władysława Wołkowskiego nazywa się Michałem Aniołem Wikliny.
Muzea z odcinka:
- Muzeum Nikifora w Krynicy-Zdroju (Oddział Muzeum Okręgowego w Nowym Sączu)
- Salon Dzieł Sztuki Connaisseur w Krakowie
- Muzeum Zamkowe w Pszczynie
- Muzeum Twórczości Władysława Wołkowskiego w Olkuszu (Miejski Ośrodek Kultury w Olkuszu)
Muzeum Nikifora w Krynicy-Zdroju
Mamy jesień, dopiero przyszła, ale coś mi się wydaje, że nie będzie miała żadnych skrupułów i szybko poczuje się jak u siebie. Za chwilę nie będziemy już pamiętali o ogórkach małosolnych, praniu, które schło w dwie godziny, i długich kolejkach po lody, owiniemy się w szaliki i zaczniemy odliczać czas do świąt naiwnie licząc na śnieg. No więc mamy jesień. A jak jesień to góry. Zabieram was w Beskidy, prawie na sam koniec Polski, do Krynicy Zdroju. To jest oczywiście podróż w przeszłość, mniej więcej 100 lat.
Spacerujemy. Krynica międzywojenna, od niedawna polska, rozbudowuje się. Przed Wielką Wojną była jednym z najpopularniejszych uzdrowisk, przyjeżdżali tu sławni i bogaci, m.in. Sienkiewicz, Matejko, Helena Modrzejwska. Reymont. Właściwości lecznicze wód krynickich badane przez Józefa Dietla, infrastruktura i piękne krajobrazy przyciągały tłumy. Za kilka lat kuracjuszy będzie jeszcze więcej, zacznie się budowa Nowego Domu Zdrojowego i Kolejki na Górę Parkową.
Idziemy wzdłuż Kryniczanki. Przed nami na murku siedzi niewysoki, drobny mężczyzna. Nad czymś się pochyla, jest skupiony. W pewnym momencie wkłada do ust, chyba patyk, za chwilę go wyjmuje i coś nim chyba rysuje. Podejdźmy bliżej. To nie patyk tylko pędzel, nie rysuje, a maluje, a konkretnie wypełnia akwarelą wcześniej nakreślone kontury. Papier jest sfatygowany, to chyba stary dokument, przebijają napisy – możliwe, że jeszcze austriacki. Mówimy „Dzień dobry”, ale mężczyzna chyba nas nie usłyszał. Oglądamy ułożone na murku obrazki. Wszystkie bardzo kolorowe, niewielkich rozmiarów, wyróżnia się jeden. Nie tylko formatem, ale też formą. Ilustracja znajduje się w prawym dolnym rogu, a większość kartki zajmuje tekst. To list. List do nas. Czytamy w nim między innymi:
Kupujcie więc moje obrazki, a jeśli się wam nie podobają możecie mi udzielić pomocy w innym sposób. "
Mężczyzna podnosi głowę, trudno powiedzieć czy cieszy się, że nas widzi i że oglądamy jego prace. Wskazuję na tą największą pracę – list. Pytam o ceną. Kręci głową, nie można go kupić. Ale można kupić inne obrazki. Do wyboru krajobrazy górskie, widoki miast – może Krynicy, a może miejsc zmyślonych. Wyglądają trochę jak dziecięce, nie ma konsekwencji w perspektywie. Zdają się proste, ale są odmalowane z dużą starannością, zaplanowane, przemyślane. Jest sporo szczegółów. I są małe. Wybieram jeden płacę, chowam do torebki. Mężczyzna nie ma ochoty z nami rozmawiać. Idziemy dalej.
Zaczepia nas starsza kobieta. Pociąga za łokieć, nachyla się tajemniczo, pyta czy wiemy, że to wariat, pomylony jakiś – po matce. Ona też nie słyszała kiepsko mówiła. Łemką była i biedna była strasznie, najmowała się do różnych prac u gospodarzy, do sprzątania w obejściu. Najgorsza robota. I wszędzie z tym synem. Sama go wychowywała. Ojciec podobno jakiś wielki malarz, co do Krynicy na wody przyjechał. Przyjechał, wyjechał, a dzieciak został. I sam teraz został sierota.
Maluje te swoje obrazki, zabiedzony. Mówi, że nazywa się Netyfor, ale kto go tam wie. Ja tam z nim nie rozmawiałam, ale sąsiadka mi mówiła, że u nich był. W domu. Szedł podobno koło jej domu, z tą swoją torbą i tą skrzynką. Ona go oczywiście obserwuje i patrzy, że on ma nogę skaleczoną, to się zlitowała. Krzyknęła, przyszedł. Dała mu zupy, nogę opatrzyła. A co on jej w zamian? No te swoje bazgrołki, ołówek jakiś wyciągnął i na takim tam skrawku tektury coś tam narysował. Ona nawet nie pamięta co, bo tylko poszedł to ona to szybko do pieca. Bo to wiadomo co taki pomylony w głowie ma? Trzeba na niego uważać, ale raczej niegroźny. Ktoś go widział jak sikał na kwiatki przy domu zdrojowym i to największe jego przestępstwo. Ale niech państwo uważają. I poszła.
Nie musimy uważać, wiemy, że to Epifaniusz Drowniak. On jeszcze tego nie wie, zostanie to dopiero oficjalnie ustalone i zatwierdzone przez sąd w 2003 roku. On sam faktycznie nazywa siebie Netyforem, co później ewoluuje i stanie się Nikiforem, od 1963 roku oficjalnie Nikiforem Krynickim. Jednym z najwybitniejszych artystów-prymitywistów, z kręg sztuki określanej jako naiwna. Był samoukiem, malowanie to była jego pasja.
Odwracamy się żeby jeszcze zerknąć na Nikifora, niedługo jego twórczość zostanie zauważona i doceniona w świecie sztuki. Na pierwsza wystawę będzie musiał jeszcze trochę poczekać, to dopiero w 1949 roku w Warszawie, za granicą dopiero w 1959 roku (wtedy miała miejsce cała seria wystaw: Paryż, Amsterdam, Bruksela).
Nie można już podczas spaceru wzdłuż Kryniczanki Bulwarami Dietla czy ulicą Pułaskiego kupić jego obrazków z widokami okolicy. Ale można się z nim spotkać. W willi Romanówka, która wygląda jak z bajki. Drewniany dom jak z obrazka w dziecięcej książce. Podoba się, bo jest proporcjonalny, symetryczny, stosunkowo nieduży. Lekkości i charakteru nadają mu wyważone dekoracje, trójkątne naczółki nad oknami i drzwiami. A do tego jest błękitny.
Kiedyś pensjonat, podobny do wielu wybudowanych w II poł. XIX wieku drewnianych willi, od 1995 Muzeum Nikifora, oddział Muzeum Okręgowego w Nowym Sączu, które posiada największa na świecie, najbogatszą kolekcje sztuki i pamiątek związanych z Nikiforem.
Muzeum niedawno przechodziło renowację, rzutem na taśmę przed pandemią udało się uroczyście zaprezentować wynik prac muzealników – nową ekspozycję poświęconą nie tylko twórczości Nikifora, ale także jego życiu i ważnym osobom z jego otoczenia. Zdaje się, że w przypadku tego artysty nie da się oddzielić od siebie tych dwóch rzeczy. Jego sztuki i życia.
W Muzeum do zobaczenia mamy 77 prac artysty, uważanych za szczytowe osiągnięcie w jego dorobku. Wystawienie tych prac, żeby były bezpieczne to spore wyzwanie, są to prace na papierze, a papier dużo gorzej niż płótno czy deska znosi czas i kontakt ze światłem. Nakład pracy, który trzeba włożyć w dobre, w tym bezpieczne, wyeksponowanie jest duży. Papier jest wymagający.
Oglądać także można jego skromny przenośny warsztat, który często mieścił się po prostu w drewnianych skrzynkach. Zobaczyć można też ciekawe archiwalne zdjęcia Nikifora i najbliższych mu osób. Jest też przestrzeń do wystaw czasowych, które mają pokazywać sztukę prymitwyną, ludową, twórczość artystów z kręgu sztuki naiwnej.
Nikifora można też spotkać na ekranie, za sprawą filmu „Mój Nikifor” , ale też regularnej obecności jego prac na aukcjach dzieł sztuki. Dlatego nie opowiem biografii Nikifora. Odsyłam do filmu Krzysztofa Krauzego „Mój Nikifor”, który pokazuje ostatnie lata życia Nikifora. Do artykułów. Do katalogów aukcyjnych Desy czy Agry-Art, prace Nikifora pojawiają się tam od czasu do czasu. Nie ma się co dziwić, przyjmując, że Nikifor malował średnio 3 obrazki dziennie przez ponad 50 lat to daje ogromną liczbę – ponad tysiąc prac rocznie, czyli powiedzmy koło 55/60 tysięcy prac przez całe życie. Nie do wiary! Liczba onieśmielająca.
Salon Dzieł Sztuki Conassieur
Spacerując po Krynicy nie można kupić oryginalnych prac Nikifora. Ale całkiem niedaleko, 2 godziny samochodem, przy dobrych wiatrach, jest takie miejsce, gdzie można to zrobić. O takim miejscu w Gablotkach jeszcze nie opowiadałam. To miejsce spełniające wiele funkcji. Nie jest to muzeum, ale można tam oglądać dzieła sztuki. Nie jest uniwersytetem ani szkołą, a edukuje. Nie jest sklepem, ale można tam kupić przepiękne rzeczy. I to nie wszystko. A dodatkowo jest prywatne, ale ogólnie dostępne.
No i mamy zagadkę. Co to za miejsce?
Znajduje się w samym sercu Krakowa, w kamienicy pod numerem 7, na pierwszym piętrze. Możecie się domyślać, że widok z okien jest rewelacyjny na płytę Rynku Głównego, na pomnik Mickiewicza, pod którym dzieje się krakowskie życie i na Sukiennice.
Sama kamienica jest też warta uwagi. Kamienica nazywana też Domem Włoskim, od połowy XVI wieku należała do rodziny Montelupich i była siedzibą poczty, która obsługiwała głównie przesyłki królewskie. Początkowo na trasie Kraków- Wenecja, później Montelupi rozszerzył teren działalności kurierskiej. Prowadzenie poczty było działalnością dochodową skoro Montelupi mógł sobie pozwolić na kamienicę w takiej lokalizacji. To idealne miejsce dla galerii sztuki. Od 2016 roku mieści się tutaj Salon Dzieł Sztuki Connaisseur, galeria z prawie 30-letnia tradycją.
Connaisseur to z francuskiego koneser, znawca. Taką osobą, koneserem i znawcą sztuki jest Konstanty Węgrzyn, doświadczony marszand i antykwariusz, związany z rynkiem sztuki od wielu lat, menadżer i przyjaciel Tadeusza Kantora, który w 1991 roku założył Salon. Przez te 29 lat rynek sztuki w Polsce dynamicznie się zmieniał, właściwie dopiero się tworzył i na dziś, w porównaniu z zagranicznymi rynkami sztuki wciąż jest właściwie na początku drogi. Ostatnie lata to lata wzrostu, rekordowe wyniki na aukcjach. Polacy się wzbogacili, dorośli jako konsumenci, coraz więcej osób interesuje się sztuką, inwestuje w nią.
Salon Dzieł Sztuki Connaisseur nie jest tylko obserwatorem wydarzeń na rynku sztuki, jest aktorem, a nawet reżyserem, bo prężnie działa w SAMP, którego jest zresztą współzałożycielem. To wszystko może brzmi bardzo poważnie: stowarzyszenia, rynek dzieł sztuki, aukcje. A Salon to miejsce przystępne, otwarte, to ludzi którzy poprowadzą przez świat sztuki, każdego kto ma ochotę tam wejść. Miałam okazję ich poznać, podczas Targów Sztuki i kiedy Maciej Jakubowski szef Konesera, w wywiadzie dla Allegro, mówi, że antyki to najbardziej pasjonujący zawód, który w jego oczach wygrywa z każdym innym. To ja mu wierzę, bo jest pasjonatem z dużym doświadczeniem i wiedzą, którą co ważne chce się dzielić. A to nie jest zawsze takie oczywiste.
W Salonie można obejrzeć i kupić, XIX i XX wieczne malarstwo polskie, grafikę, rzeźbę i obiekty sztuki użytkowej. Prace sygnowane nazwiskami artystów znanych ze ścian muzeów narodowych w Krakowie czy w Warszawie. Można o nich porozmawiać, można je obejrzeć z bliska i wreszcie można mieć w domu. Można mieć w domu Kossaka, Stryjeńską, Axentowicza, Wyspiańskiego, Weissa, Malczewskiego. No i Nikifora.
Muzeum Zamkowe w Pszczynie
Z Krakowa przenosimy się do zamku w Pszczynie. Wnętrza zamku to jedne z najbardziej zachwycających jakie widziałam, wliczając w to także pałace zagraniczne. Zachwyca wszystko, całe sale, meble ich detale, dekoracje, wykończenia. Wszystko. Wchodzisz wpadasz w sidła efektu wow. I powtarzasz to „wow” przechodząc przez przedsionek i idąc w stronę trzykondygnacyjna klatki schodowej i paradnych schodów z piaskowca. Pierwsze „wielkie wow”, bo przestrzeń jest przebogata, marmury, stiuki, na ścianach tapiserie, obrazy, patrzysz w górę misternie zdobiony ogromny żyrandol, odbijający światło.
Przez purpurowe mięsiste ciężkie kotary wchodzisz do galerii lustrzanej – znowu „wow”. A potem „wow” nie ma końca, bo wchodzi do kolejnych pomieszczeń: salonów, sypialni, łazienek, gabinetów. Największe wrażenie robi jednak sala lustrzana. Dwukondygancyjna, pierwotnie jadalnia. Na dwóch przeciwległych ścianach znajdują się ogromne lustra, każde ma powierzchnię 14 m2. Dla złapania skali, mój pierwszy pokój kiedy przyjechałam do Poznania na studia miał 9 m2 i mieściło się tam łóżko, biurko, krzesło i szafa. Było co prawda ciasno, ale to było 9 metrów a lustro ma 14!
Zamek pszczyński, który możemy oglądać dziś do efekt przebudowy, za która stoi Hans Henrich XI Hochberg von Pless (hrabia i książę, arystokrata, przemysłowiec, generał), człowiek majętny, ważny i znany w Królestwie Prus. Po jego śmierci w 1907 roku dobra pszczyńskie przejął jego syn Hans Henrich XV i jego żona – księżna Daisy. To ich pokoje zajmują całe skrzydło pałacu na pierwszym piętrze.
To właśnie wspomnienie o Daisy najdłużej zostało ze mną po wizycie w Pszczynie. To jej historia jest moją pamiątką z tego miejsca, którą się z wami podzielę. Ale muszę to zrobić w dużym skrócie, bo księżna Daisy żyła bardzo aktywnie. Lubiła życie, ludzi, korzystała ze swojej pozycji i pieniędzy. Do czasu.
Maria Teresa Oliwia Cornwallis-West, była Angielką, pochodziła z arystokratycznej rodziny, która blisko związana była z dworem króla Edwarda VII i Jerzego V i najznamienitszymi rodami angielskimi. Rodzina Cornawallis-West miała problemy finansowe, przez co pozycja Daisy jako kandydatki na żonę była nieco słabsza, ale Daisy nadrabiała urodą. Określana była jedną z najpiękniejszych kobiet ówczesnej Europy. To całkiem niezła karta przetargowa w układzie jakim było małżeństwo.
Swojego przyszłego męża poznała w wieku 18 lat, Hans Heinrich Hochberg pruski arystokrata przebywał wówczas w Londynie i pracował w ambasadzie. Czy była to miłość od pierwszego wejrzenia? Raczej nie. Hans Heinrich był spor starszy od Daisy. Do małżeństwa z dużą determinacją dążyła przede wszystkim jej matka.
Ślub odbył się na początku grudnia, w kościele św. Małgorzaty na terenie opactwa Westminster, świadkiem był książę Walii, późniejszy król Wielkiej Brytanii. Uroczystość odbyła się z wielką pompą i odbiła dużym echem wśród londyńskiej arystokracji. Księżna podobno dostała od męża 6 metrowy sznur pereł. Młoda para udała się w podróż poślubną, a potem osiadła w Książu, jednej z posiadłości rodzinnych. Do wyboru była jeszcze Pszczyna, ale ze względu na to, że rezydował tam teść,Daisy uznała, że Książ będzie lepszym wyborem. Pszczyna wydała jej się miejscem nieprzytulnym.
Czy Daisy była szczęśliwa w małżeństwie? Z jej pamiętników wynika, że to nie była wielka miłość. Diasy oczekiwała romantyzmu, czułości. Zdaje się, że wiedziała, że mąż ją zdradza. Często czuła się samotna, pewnie smutna i rozczarowana. Tęskniła za domem, za angielską obyczajowością. Pielęgnowała angielskie tradycje.
Urządzała przyjęcia zarówno w Książu jak i w Pszczynie, bale, przyjmowała gości. Bardzo dużo podróżowała, nie tylko po okolicy, ale także do Berlina, do Anglii, do Francji, Austrii, Czech, Egiptu, Indii, Rosji, była też w Ameryce Południowej, a mówimy tu o przełomie XIX i XX wieku – koszty tych podróży były ogromne. Miała na to środki, bo Hochbergowie mieli naprawdę dużo pieniędzy – fortunę.
W międzyczasie Daisy urodziła czwórkę dzieci, z czego trzech chłopców przeżyło. Szczególnie ostatni poród był bardzo ciężki, mimo świetnej opieki, w jednej z najlepszych pruskich klinik, księżna nie wróciła nigdy do pełnej sprawności. Możliwe, że w tym czasie pojawiły się też pierwsze objawy stwardnienia rozsianego. Nieuleczalnej choroby, z którą zmagała się przez kolejne lata.
Zaraz potem przychodzi wojna, którą można uznać za cezurę w życiu Daisy. Przed prawie bezporblemowe, może nawet hedonistyczne życie, a przynajmniej na takie wyglądało z boku, po wojnie to splot problemów – rodzinnych i finansowych, zdrowotnych.
Daisy bardzo nie chciała wojny. Nie mogła zrozumieć, że dwa kraje z którymi jest tak silnie związana – jej ojczyzna i jej nowy dom będą ze sobą walczyć. Wykorzystywała swoje znajomości by nie dopuścić do konfliktu zbrojnego. Nie udało się. Mimo pogarszającego się stanu zdrowia pracowała jako pielęgniarka Czerwonego Krzyża, odwiedziła też obóz jeniecki, by wesprzeć przebywających tam Anglików. To był zły ruch. Została oskarżona o konspirację. I od tej pory jej działania postrzegane były jako wrogie i niebezpieczne. Zrobiło się o tym głośno, pisały o tym gazety, interweniowali prawnicy księcia. Mimo, że małżonkowie prawie się nie widywali i na tym etapie ich związek był fikcją zdecydował się na pomoc żonie.
Para rozwiozła się ostatecznie w 1922 roku. Kilka lat później Hans Heinrich poślubił dwukrotnie od siebie młodszą Hiszpankę, która później wdała się w romans z jego najmłodszym synem Bolo, ale to już inna historia.
Daisy, na rzecz której sąd zasądził alimenty i która otrzymała całkiem sporo nieruchomości oraz utrzymała tytuł tylko przez jakiś czas radziła sobie nieźle. Pod koniec lat 20. von Plessowie zaczęli mieć problemy finansowe, zmieniała się sytuacja geopolityczna. Daisy nie chciała rezygnować z poziomu życia, które wiodła do tej pory i przyjęła propozycje udziału w reklamie, kosmetyku do twarzy Mercolized Wax.
Problemy finansowe się pogłębiały z czasem, był problem z wypłacaniem alimentów ze względu na długi. Długi zaciągała też Daisy. Zaczęli nachodzić ją wierzyciele. Sytuacja nie była kolorowa. Daisy podjęła kolejną ważną decyzje, by zarobić pieniądze. Tym razem wydaje swoje pamiętniki, które pisze regularnie od wielu lat. Znajomi i bliscy, których opisuje w pamiętnikach, jak można się domyślić nie byli zadowoleni. Część się obraziła, część przestała utrzymywać z nią kontakty. Pamiętniki sprzedawały się dobrze. To pocieszenie, ale chyba marne dla kogoś kto tyle lat żył aktywnie wśród ludzi. Z tego czerpał swoją energię.
Tym bardziej, że księżna czuła się coraz gorzej, poruszała się na wózku. W 1935 miała atak serca. Ze względu na stan zdrowia nie pojawiła się na pogrzebie najmłodszego syna i później w 1938 roku byłego męża, z którym utrzymywała dobre stosunki. Na koniec przy księżnej pozostała Dolly, angielska opiekunka, która zajmowała się Daisy do ostatnich dni. Księżna zmarła w 1943 roku, w wieku 70 lat w Wałbrzychu.
Chyba najbardziej pociągające w tej historii jest to, że mimo że z początku wydaje się to niemożliwe, bo Daisy ma wszystko, jest piękna, dobrze urodzona, dobrze wydana za mąż, obraca się w wśród najwyższych sfer pruskich i angielskich, jest bajecznie bogata, z czego korzysta, jest panią na zamkach w Książu i Pszczynie to jej dalsze losy równoważą to pasmo sukcesów i szczęścia z młodości. Daisy spada z samego szczytu. Ten tragiczny koniec, w kontekście tej młodości pełen bali i podróży, pięknych sukien, tańców, śpiewów, jest jeszcze bardziej tragiczny. W zamku w Pszczynie można zobaczyć jak żyła Daisy, jeszcze lepiej ją poznać. Warto, bo jest to postać, obok której nie da się przejść obojętnie.
Muzeum Twórczości Władysława Wołkowskiego w Olkuszu
Jedziemy po kolejną pamiątkę, do Olkusza, który wyrósł na srebrze i ołowiu, tutaj znajdowały się królewskie kopalnie i mennica. Olkusz nazywany jest zresztą srebrnym miastem, ale my nie po srebro, my po wiklinę. W Olkuszu znajduje się Muzeum Twórczości Władysława Wołkowskiego nazywanego Michałem Aniołem Wikliny.
Michał Anioł to dość zobowiązujące porównanie, przypomnę tylko, że Michał Anioł to ten wybitny włoski artysta, rzeźbiarz, malarz, architekt, spod, którego rąk wyszły dziesiątki ikonicznych dzieł sztuki: Pieta, Dawid, freski z kaplicy Sykstyńskiej (z jednym z najpopularniejszych malarskich motywów stworzeniem Adama, który wchłonęła popkultura i który żyje już własnym życiem). Był zdolny, wszechstronny i nowatorski. I akurat te cechy charakteryzowały też Wołkowskiego jako artystę.
Był zdolny. Zauważono to już wcześnie, w szkole. Uczył się szybko, był samodzielny i ambitny. W Szkole Rzemiosł Budowlanych w Kazimierzu nad Wisła został zauważony przez Jana Koszczyc-Witkiewicza, który poradził mu by z pracowni malarstwa dekoracyjnego przeniósł się do pracowni wikliniarskiej. I patrząc na dalszą karierę Wołkowskiego była to przełomowa decyzja. Mimo pewnych trudności. Wołkowski nie miał odwagi by przyznać się rodzinie czego dokładnie się uczy. Pochodził z niewielkiej wsi, obawiał się o to jak przyjęte zostanie jego „koszykarstwo”.
Wiklina mu się podobała, dawała duże możliwości. Kiedy opanował ten materiał, dobrze go poznał, zaczął tworzyć własne wzory, bawić się kreatywnością. Dzięki tym swoim kreatywnym inicjatywom został wysłany na kurs instruktorski do Warszawy. I to już była poważna sprawa. Mniej więcej w tym czasie zaczął też projektować pierwsze meble.
Ukończył trzy fakultety: pedagogikę, malarstwo, architekturę wnętrz. W ramach samokształcenia studiował również przyrodę, anatomię człowieka i matematykę. Sporo. Trzeba być zmotywowanym i zdolnym, żeby opanować tyle dziedzin, w tak krótkim czasie.
Był wszechstronny. Widać to w jego działalności z lat 30. i 40. Można go było spotkać w centrum Warszawy na Marszałkowskiej kiedy przechadzał się zbyt często przed szybą wystawową jednego ze sklepów, mimo że miał masę innych zajęć: uczył, angażował się w działalność artystyczną , ale też bardzo dużo projektował. I to właśnie te projekty oglądał na wystawie na Marszałkowskiej, a właściwie oglądał nie same meble: krzesła, stoliki, taborety, ale reakcje przechodniów. To było dla niego bardzo ważne. W sztuce użytkowej, ten element użytkowy ma bardzo duże znaczenie. Estetyka i funkcjonalność muszą iść w parze wtedy mamy do czynienia z dobrym designem. I Wołkowski to wiedział.
Równocześnie zaczął zajmować się też teorią sztuki i rozwijać własną koncepcję „konstrukcji harmonicznych”, która stanowiła jego autorską teorię sztuki, opartą na rytmie i symetrii.
Był nowatorski. Można powiedzieć, że Wołkowski był prekursorem, na pewno w Polsce, sztuki ekologicznej. Polacy w latach 50 i 60 oraz później zachłysnęli się tworzywami sztucznymi i plastikiem, który dawał fantastyczne możliwości, był efektowny, był funkcjonalny, był ładny – bo nowoczesny. I był też wciąż trudno dostępny. Nikt wtedy nie myślałam o tym, że za 50 lat będziemy się topić w plastikowych śmieciach, plastik będzie wszędzie i stanie się realnym problemem zagrażającym środowisku. Wołkowski był w kontrze do mody na plastik.
Sztuka ekologiczna to sztuka inspirowana naturą, tworzona w zgodzie z naturą, z materiałów naturalnych, pozyskanych w sposób nieinwazyjny. A w praktyce? Wołkowski wykorzystuje przede wszystkim wiklinę. Woli wiklinę niż egzotyczny ratan, do tego korzysta z trzciny, słomy, drewna, piór.
Co go ciągnie do tych materiałów? Z jednej strony ich prostota a z drugiej niepowtarzalny charakter każdego najmniejszego elementu. Każda gałązka jest inna, ma inny kształt inną giętkość, wymaga indywidualnego podejścia. A wszystko to w kontrze do produkcji fabrycznej. Wołkowski martwił się o to, że współczesny człowiek ma coraz mniejszy kontakt z naturą. I chyba słusznie. Ciekawe co by powiedział teraz patrząc na życie w dużych miastach z betonu i szkła. Proponował takie rozwiązania by tego człowieka zbliżyć do natury. Starał się całkowicie wyeliminować nienaturalne materiały ze swoich prac (czyli na przykład zamienić żelazne stelaże mebli na drewniane).
Uważał, że wprowadzenie do wnętrza poprzez meble i dekoracje z naturalnych materiałów przyrody nadaje temu wnętrzu romantycznego charakteru, ale myślę, że nie chodziło u o ten aspekt miłosny a raczej uczucie harmonii, sentymentu. Wołkowski zresztą mówił o sobie: „uczuciowiec i romantyk”. Był silnie związany z Polską, mimo że żył i tworzył w trudnych dla niej czasach. Mimo, że miał propozycje wyjazdu na stałe do Stanów czy do Wielkiej Brytanii, postanowił zostać.
Ten ludowy aspekt, patriotyzm widać wyraźnie w jego twórczości. Wystarczy spojrzeć na olkuską kolekcję, w której znaleźć można liczne odniesienia formalne i tematyczne do kultury i tradycji polskiej. Mamy nawiązania do kilimów i makatek i wiklinowe konstrukcje – rzeźby przedstawiające na przykład husarskie skrzydła.
Muzeum mieści się w XIX wiecznym Dworku Machnickich, ekspozycję zaaranżował sam Wołkowski, który od końca lat 60. XX w. blisko związany był kulturalnym środowiskiem Olkusza.
Kunszt wykonania tych prac jest ogromny, fantazyjnie powyginane gałązki wiklinowe układają się w fantazyjne kształty – portrety ludzi, zwierząt, roślin, w dekoracje abstrakcyjne. Kompletnie nie rozumiem czemu o Wołkowskim mówi się tak mało. Tym bardziej, że był doceniany otrzymał Złoty Medal na Wystawie w Paryżu, a także wyróżnienie w Nowym Jorku, i wyróżnienie od Zachęty. Wystawiał swoje prace w całej Europie, te wystawy miały dobre recenzję. Nie wiem co się stało. Może po prostu się nie złożyło. Tak tez czasem bywa. Może nie spotkał na swojej drodze tego jednego człowieka, który wypromowałby tę sztukę. A może to nie był jego priorytet. W każdym razie twórczość Władysława Wołkowskiego jest urzekająca, piękna w swojej niewymuszonej prostocie, która staje się znowu bardzo aktualna.