Sentymenty – Kaplica Trójcy Świętej w Lublinie
W tym odcinku przekonujemy się jak dużą moc mają wspomnienia z dzieciństwa. W sentymentalną podróż, na styk kultur zabiera nas brodacz bez brody Władysław Jagiełło. To dzięki niemu w Lublinie oglądać można jedno z najpiękniejszych spotkań dwóch tradycji, Wschodu i Zachodu - Kaplicę Trójcy Świętej, która jest częścią Muzeum Narodowego w Lublinie.
Dziś zabieram Was w miejsce, które mnie zaskoczyło, mimo że dokładnie wiedziałam czego się spodziewać i jak wygląda. Powiedziałam „zaskoczyło” i to prawda, ale to nie wszystko – ono mnie zachwyciło. To takie miejsce, w którym sztuka i historia otaczają cię z każdej strony, mocno wciągają. I tego uczucia, tej atmosfery, nie oddadzą żadne zdjęcia, żaden film i pewnie też nie odda go moja opowieść. Ale warto próbować!
Zabieram Was na styk kultur – w miejsce, o którym mówi się, że to tu spotyka się Wschód z Zachodem i że to jedno z najpiękniejszych spotkań tych dwóch tradycji, czyli do lubelskiej kaplicy zamkowej – kaplicy św. Trójcy, która jest częścią Muzeum Narodowego w Lublinie. Tak jest, dobrze usłyszeliście – kaplica. No i mamy zgrzyt – bo jak to kaplica w Gablotkach? Możecie mieć wątpliwości, ale ja nie mam żadnych: a to dlatego, że kaplica jest integralną częścią muzeum i tak też się ją zwiedza – jak kolejną muzealną salę.
A dokładnie jest tak: wchodzi się na zamek, albo po schodach z parkingu czyli Placu Zamkowego albo od strony rynku lekkim podejściem, czyli ulicą Zamkową. Przechodzi się przez bramę na dziedziniec. I w tym miejscu, zaraz przy kasach, najlepiej widać, że zamek lubelski to jest taki patchwork.
Jego najstarszą częścią, szczęśliwie zachowaną, jest donżon – czyli wieża i do obrony i do mieszkania. Donżon jest jedną z najstarszych budowli na Lubelszczyźnie w ogóle, pochodzi z XIII wieku! Zza tego przysadzistego, ciężkiego donżonu wyłania się strzelisty budynek z czerwonej cegły – gotycka kaplica z XIV wieku – czyli nasza główna bohaterka. Oba te budynki łączy neogotyckie, czyli znacznie późniejsze, skrzydło zamku. Mówię zamku, ale ten konkretny budynek powstał na miejscu starego zamku, który stał tu mniej więcej od XIV wieku, jako więzienie i więzieniem był przez ponad 100 lat! A kaplica była kaplicą więzienną.
Idziemy do środka, kupujemy bilet „na wszystko”, czyli na wystawę stałą, na donżon z tarasem widokowym i do kaplicy. Tu mamy podział – bo można kupić bilet na do zamku bez kaplicy, albo tylko do kaplicy, ale będąc już w środku w ogóle nie czuje się tego podziału. Bo idąc korytarzami zamku i zwiedzając poszczególne sale (w jednej wystawa archeologiczna, w kolejnych sztuki użytkowej, sztuki ludowej, cerkiewnej, galerie malarstwa) po prostu w pewnym momencie natrafiamy na kaplicę – jak na kolejną ekspozycję. Ta, opowiada akurat o sentymentach. A przynajmniej ja wyczytałam z niej taką historię…
Macie tak, że jak widzicie jakąś rzecz, albo słyszycie piosenkę, którą pamiętacie z dzieciństwa i która dobrze Wam się kojarzy, to robi Wam się zaraz tak jakoś przyjemniej?
I Władysław Jagiełło też tak miał. Z doniesień Jana Długosza wynika, że Władysław Jagiełło miał słabość do malarstwa bizantyńskiego, bardziej może nawet bizantyńsko-ruskiego, bo takie otaczało go od kiedy tylko pamiętał.
Jagiełło, wtedy jeszcze nie Władysław, wychowywał się pod czujnym okiem swojej matki Julianny Twerskiej, która wychowana została w religii prawosławnej. Religia i wszystko co z nią związane, a więc także sztuka, była dla niej ważna, a Jagiełło bacznie ją obserwował. Myślę, że nie miała dla niego zbyt wiele czasu, bo miała łącznie szesnaścioro dzieci, ale czasem nie potrzeba słów żeby mieć na kogoś wpływ, szczególnie na małe dzieci.
Mały Jagiełło napatrzył się w dzieciństwie na sztukę cerkiewną, wschodnią i po latach, kiedy został już ochrzczony, po ślubie z Jadwigą i po wyborze na króla Polski, kiedy przyszło do jego królewskich fundacji to postawił na to co znał i lubił. I w ten sposób malarskie dekoracje o wschodnim rodowodzie, niespotykane właściwie wtedy w Polsce, a więc bardzo wyjątkowe, pojawiły się m.in. w kolegiacie w Sandomierzu, w Wiślicy i w Lublinie.
Czemu akurat Lublin?
Wystarczy spojrzeć na mapę. Lublin leży po drodze z Krakowa do Wilna, pomiędzy stolicami państw, które dzięki Jagielle połączyły się unią i miały wiele wspólnych spraw. Jagiełło żeby trzymać rękę na pulsie, bo czasy były trudne (koniec XIV wieku i początek XV to nieustający właściwie konflikt z Krzyżakami) jeździł często tym szlakiem i często bywał w Lublinie. Poza tym to w Lublinie dla Jagiełły wszystko się zaczęło – tu odbyła się elekcja, po której pojechał do Krakowa, potem chrzest, ślub i koronacja.
Jagiełło wybrał Lublin, a konkretnie gotycką kaplicę zamkową, która architektonicznie nie wyróżniła się niczym szczególnym. Ściągnął artystów ze Wschodu, prawie nic o nich nie wiadomo, znamy tylko ich imiona i to nie wszystkich. Wiadomo na pewno o mistrzu Andrzeju, który podpisał się obok daty ukończenia całego przedsięwzięcia, i jego uznaje się za kierownika prac. Ta data to 10 sierpnia 1418, i kiedy zestawiamy ją z informacją z księgi miejskiej z 1407 roku o wydatkach na prace malarskie w kaplicy to wyjdzie, że malowanie kaplicy trwało co najmniej 11 lat. Patrząc na kaplicę może się wydawać, że to długo. Ale tak naprawdę wcale nie. Dlaczego?
Po pierwsze dlatego, że zamalowane zostało całe wnętrze. Każdy nawet najmniejszy fragment: każde żebro na suficie, każdy zwornik. Wszystko! Po drugie, wnętrze zostało pomalowane z sensem. Nie tu przypadkowych postaci w przypadkowych miejscach – dekoracja jest przemyślana, a do tego złożona jest z wielu scen o tematyce religijnej.
Chociaż jest też portret konny. Niewielki, ale za to w ważnym miejscu, na łuku tęczowym. To portret fundatora – Władysława Jagiełły. Muszę przyznać, że król ma na nim bardzo zgrabne nogi! – to by się zgadzało z tym co pisał o nim Długosz. Nie widać niestety twarzy, ale nic straconego, bo jest jeszcze jeden portret Jagiełły w bardziej rozbudowanej scenie, w której klęczy przed tronem, na którym siedzi Madonna z małym Chrystusem. To przedstawienie trochę mija się z prawdą, bo lubelski Jagielło jest brodaczem, a wiadomo, że brodaczem nie był. I tu odzywa się ta wschodnia tradycja. Broda była nieodłącznym atrybutem ważnych postaci, symbolem mądrości, więc malarze uznali, że król musi mieć brodę.
A po trzecie, technika. Dekoracje w kaplicy to freski. Praca przy freskach wymaga bardzo dużego skupienia, bo nie ma w niej miejsca na błędy. Pracuje się pod dużą presją czasu dlatego, że można malować tylko kiedy tynk jest mokry, jeśli będzie już suchy to nie połączy się po prostu z farbami. Najpierw trzeba zrobić odpowiednią zaprawę, to też nie jest takie proste, bo musi być nie tylko trwała, ale też elastyczna żeby dało się ją położyć na różnych powierzchniach, często zakrzywionych. Tynk musi być też lekki żeby nie odpadał pod swoich własnym ciężarem – duże wyzwanie, ale ekipa pod kierownictwem mistrza Andrzeja poradziła sobie doskonale. Freski mają już ponad 600 lat, a wyglądają doskonale.
Na początku XIX wieku, kiedy budowano tutaj więzienie, postanowiono, że kaplica co prawda zostanie, ale nie może wyglądać tak jak wygląda i trzeba ją otynkować i z zewnątrz i wewnątrz. Tym sposobem freski zostały szczelnie pokryte tynkiem i tak przetrwały kilkadziesiąt lat, do momentu aż przypadkiem odkrył je Józef Smoliński.
Smoliński był miejscowym malarzem, ale głównie zajmował się badaniem i gromadzeniem informacji o regionie, dlatego pewnie został zatrudniony do tego żeby przyjrzeć się dokładnie budynkom więzienia (wtedy carskiego). Nikt nie przypuszczał, a już na pewno nie Smoliński, że podczas prac w kaplicy odkryje pod tynkiem malowidła takiej klasy.
Z drugiej strony, trochę mnie to dziwi, że było to aż takie zaskoczenie. Oczywiście dostęp do źródeł był wtedy znacznie ograniczony, poza tym więzienie budowali Polacy – to był pomysł Staszica, a zaraz potem na wiele lat przejęli je Rosjanie – widać informacja o freskach gdzieś się musiała zawieruszyć. Wyobrażam też sobie, że była masa innych ważniejszych spraw niż freski jakiegoś polskiego króla w więziennej kaplicy.
Odkryciem Smolińskiego zainteresowała się Carska Komisja Archeologiczna, do Lublina aż z Petersburga przyjechali badacze i odkuli większość tynków, wtedy zaczęła się trudna i przede wszystkim bardzo długa konserwacja, najpierw prowadzona przez Rosjan, potem już przez polskich specjalistów, m.in. przez Bohdana Marconiego. Dopiero w 1997 roku kaplicę mogli obejrzeć pierwsi zwiedzający, co nie znaczy, że prace się skończyły i pewnie nigdy się nie skończą, bo freski wymagają stałej opieki.
Jest jedna rzecz, która wyjątkowo mnie zaskoczyła. Zobaczyłam ją dopiero wychodząc, kątem oka, na ścianie przy której siedziała pani pilnująca kaplicy. Przeleciałam wzrokiem tę ścianę i coś mi tam mocno nie grało, przyjrzałam się dokładniej, a tam wydrapane w tynku podpisy, imiona, nazwiska. Na wieczną pamiątkę tu byłem. Była też data 1569 – czyli data unii lubelskiej. I tym sposobem okazało się, że tu oto mam przed sobą wandalizm z XVII wieku.
Uwielbiam takie smaczki, bo one pokazują, że historia to jest życie prawdziwych ludzi, a nie wydumane opowieści. Ktoś kiedyś podczas nudnawej mszy stał z tyłu, rozejrzał się, czy nikt nie patrzy, wyjął malutki nożyk zza pasa i wyskrobał swoje imię. Oczywiście pod żadnym pozorem nie wolno tak robić i ja nie namawiam, ale fajnie jest zobaczyć taki namacalny ślad historii. Cała kaplica zresztą mocno działa na wyobraźnię.
Naprawdę nie spodziewałam się, że zrobi na mnie aż takie wrażenie. To takie miejsce, które działa nawet jeśli nie znasz jego historii, nie analizujesz tego co jest przedstawione w kolejnych scenach, dużą przyjemność sprawia po prostu bycie w nim. A czy nie tego, pośród innych rzeczy, szuka się właśnie w muzeum i w sztuce w ogóle?