28 listopada 2021

Przyspieszamy – Muzeum Mazowieckie w Płocku

W tym odcinku zachwycamy się wnętrzami, z których nie chce się wychodzić, takimi o których mówi się "wnętrza z duszą". Nie ma w nich przypadku, dopieszczony jest najmniejszy szczegół. Ten świat pięknych przedmiotów to Muzeum Mazowieckie w Płocku – najstarsze muzeum publiczne w Polsce. Niedawno do jego słynnej kolekcji sztuki secesji dołączyła wystawa art déco – teraz razem opowiadają o historii przełomu wieków i szalonych lat 20. i 30.

Zabieram was dzisiaj do świata pięknych przedmiotów, do wnętrz, z których nie chce się wychodzić.  Tutaj nie ma przypadku, wszystko jest przemyślane i dopieszczone. Jeśli na kredensie stoi srebrna żardiniera z pudrowymi piwoniami to nad kredensem wisi martwa natura, w której najważniejsze są pudrowe piwonie. Właśnie dzięki takim szczegółom przebywanie na wystawie, we wnętrzach Muzeum Mazowieckiego w Płocku, to taka duża przyjemność.

No i oczywiście zachwycają same eksponaty – bo ta żardniera to małe dzieło sztuki, właściwie nie małe, bo to kilka kilo srebra i szklany wkład, a ta martwa natura to praca znanego młodopolskiego artysty.

Myślę, że naprawdę mało kto przejdzie obojętnie przez te wnętrza – przez przytulny salonik z obrazami Wojciecha Weissa i Leona Wyczółkowskiego na ścianach albo przez mieszkanie polskiej inteligencji z lat 30., a już na pewno nie przejdzie obojętnie obok angielskiego czerwonego kabrioleta Jowett Special Roadster z 1926 roku .

Jadąc do muzeum do Płocka przypuszczałam, że będzie mi się podobało – widziałam zdjęcia, przeczytałam co mniej więcej jest w kolekcji – wiedziałam, że czeka mnie miłe popołudnie w otoczeniu pięknych przedmiotów z historią. Ale nie spodziewałam się aż tylu muzealnych zachwytów!

Muzeum Mazowieckie w Płocku jest najstarszym muzeum publicznym w Polsce, działa, co prawda z przerwami, ale od 1821 roku. To jest kawał historii. Powstało z inicjatywy Towarzystwa Naukowego, początkowo jak się domyślacie zbiory były skromne, mieściły się w dwóch szkolnych salach. Było to nawet całkiem wygodne, bo uczniowie korzystali z nich podczas lekcji – zawsze lepiej zobaczyć coś na żywo niż przeczytać o tym w książce.

Taki poważny rozwój muzeum i powiększenie zbiorów to początek XX wieku. Już w 1923 roku płockie zbiory nie zajmują 2 sal tylko 13 i to w nowej siedzibie. To jest niezły skok. Wszystko układało się całkiem nieźle aż do II wojny światowej. Niemcy przejęli niestety budynki muzealne i mimo, że kolekcja miała swojego opiekuna, to nie zatroszczył się on o wszystkie eksponaty i część z nich została zniszczona – szczególnie zbiory przyrodnicze, ale także ceramika.

Lata po wojnie, to trudny czas, przede wszystkim ze względu na brak funduszy, czyli jak wszędzie. Mimo tych trudności pracownicy starali się jak mogli. W latach 50. otwarte zostały kolejne działy – archeologii, przyrody, geologii, historii. Ale to lata 60. przyniosły największe zmiany i wyznaczyły kierunek działań: Muzeum Mazowieckie w Płocku będzie opowiadać o Mazowszu i o sztuce secesyjnej!

Skąd nagle ta sztuka secesyjna? Z wystawy!

W 1967 roku, ówczesny dyrektor muzeum zaprosił zaprzyjaźnionych historyków sztuki do stworzenie wyjątkowej wystawy. Pierwszej w Polsce znaczącej ekspozycji sztuki secesyjnej.  I ta wystawa okazała się ogromnym sukcesem, tak dużym, że secesja została w Płocku na zawsze.

 

W 2005 roku wystawa secesji przeniosła się do odnowionej kamienicy przy ulicy Tumskiej 8, jednej z głównych ulic Płocka i można ją tam oglądać do dziś. Zajmuje 4 piętra – więc pięknie się rozrosła i mimo, że muzeum ma też inne działy i w innych lokalizacjach można oglądać zbiory dotyczące np. historii Mazowsza, to zbiory secesji, z których Płock słynnie.

 

I to słusznie, bo to przebogaty zbiór, bardzo starannie wyselekcjonowanej biżuterii, sreber, szkła, porcelany, mebli, i wszystkiego o czym pomyślicie, a co znajdowało się w europejskich mieszkaniach na przełomie XIX i XX wieku. I też wszystkiego o czym nie pomyślicie.

Bo czy pomyśleliście na przykład o specjalnych klipsach – żeby nie powiedzieć narzędziu tortur – które kobiety zakładały na palce żeby nie rozrastały im się w nich kostki, czyli po to by dłonie były możliwie smukłe i mieściły się w wąziutkie rękawiczki, które były wtedy szalenie modne?  Albo o bogato zdobionej spluwaczce – dumnie ustawionej przy eleganckim biurowym fotelu? Pewnie nie, a można je zobaczyć w Płocku!

Można też zobaczyć obrazy w swoim naturalnym środowisku – czyli wiszące po prostu nad sofą czy małym barkiem zastawionym eleganckimi kryształami. Są ważne, ale nie najważniejsze – tak jak w muzealnych galeriach (chociaż taka też w Płocku jest i to z całkiem ciekawymi pracami). Ale zwiedzając wystawę na niższych piętrach natykamy się na obrazy, które są tylko częścią wystroju, a nie głównymi bohaterami.

Opowiadałam już w Gablotkach o takich wnętrzach, które wyglądały jakby mieszkańcy dopiero wyszli, na przykład o Oblęgorku Sienkiewicza czy Żarnowcu Konopnickiej i Dulębianki, ale tam na ścianach nie wisiały obrazy takiej klasy jak w Płocku. Tutaj zdecydowali się powiesić Wyczółkowskiego i Weissa w codziennym kontekście. Bardzo mi się to spodobało.

Spodobała mi się też kolekcja szkła – spodobała, to za mało powiedziane. Zachwyciła mnie, przede wszystkim wazony Émile Gallé, widziałam już na żywo pojedyncze szkła Gallé, i wtedy tez zrobiły na mnie spore wrażenie, ale w Płocku jest ich kilkadziesiąt, przynajmniej tych wystawionych i one wszystkie razem sprawiają niesamowite wrażenie. Feria kolorów, świeżych, intensywnych, mnóstwo roślin i jeszcze do tego owady. Każdy wazon piękny z osobna, i z bliska, ale wszystkie razem to jest coś co naprawdę warto zobaczyć na żywo.

I kiedy już skończyłam oglądać wystawę secesji i  myślałam, że mam już na dziś wykorzystany limit wypowiedzianych „wow” to poszliśmy na kolejną wystawę, żeby obejrzeć kolejny rozdział historii sztuki, mody i w ogóle życia, czyli na nowiutką stałą wystawą art déco. I tam po prostu odebrało mi głos. Bardzo możliwe, że to najpiękniej zaaranżowana wystawa jaką widziałam. A na pewno jedna z.

„Sztuka dwudziestolecia międzywojennego – art  déco” jest efektem kilkunastu lat pracy, efektem marzenia – jak mówi dyrektor. Muzealnicy w Płocku zamarzyli sobie, podobnie jak to było z secesją, że teraz Płock ma się też kojarzyć z art  déco. Dobrze mieć marzenia! A jeszcze lepiej móc je realizować i to z takim powodzeniem!

W tym momencie zbiór sztuki art  déco liczy 1 800 obiektów. Na wystawie można zobaczyć około tysiąca. Ale to nie liczby są ważne. Ważne jest jak te przedmioty opowiadają o latach 20. – to opowieść  przez estetykę o historii.

Wierzymy, że wystawy są czymś więcej niż zbiorem artefaktów. Są miejscem, w którym nowe pomysły rodzą się z dialogu między kulturą, naturą i technologią.
Koza Nostra Studio, autorzy aranżacji

Najpierw wchodzimy do bardzo eleganckiej, dość ciemnej przestrzeni. Jej sercem jest platforma, na której stoi zjawiskowe krwistoczerwone auto z lat 20. A wokół niego są witryny sklepowe. Widać na nich przede wszystkim błyszczące suknie, biżuterię. Dalej jest bank, potem mieszkania i wreszcie kino Odeon, w którym wyświetlane są stare filmy. Do każdego z tych miejsc możemy wejść i poczuć ich unikalną atmosferę. To parter.

Pierwsze piętro to luksusowe prywatne mieszkanie polskiej inteligencji – salon, jadalnia i kuchnia. W kuchni ukryte w szufladkach w ścianie stare przepisy Lucyny Ćwierczakiewiczowej z końca XIX wieku, m.in. na zupę poziomkową. Dalej jest galeria sztuki użytkowej – szkło, porcelana i na koniec malarstwo z wisienką na torcie, czyli obrazem Tamary Łempickiej.

Nowa wystawa art déco zadedykowana została Irenie Huml. Ładny gest i  jak się okazało ten gest spełnia swoją rolę, a przynajmniej jedną z nich, bo jak tylko natknęliśmy się na tę dedykację, czyli w drodze do Płocka, to zaczęliśmy szukać o niej informacji. Co prawda miałam takie wrażenie, że już gdzieś słyszałam to nazwisko, ale nic konkretnego nie przychodziło mi do głowy.

Irena Huml była historyczką sztuki i prowadziła prekursorskie badania nad sztuką użytkową od przełomu XIX i XX w. po czasy współczesne nadając tej dziedzinie nowe, istotne miejsce w historii sztuki.

Irena Huml była historyczką sztuki z przekonania – tak mówiła. Wybrała kierunek z przekonania, nie z rozsądku. Rodzina podobno patrzyła na jej studia z niedowierzaniem. Ale sztuka nowoczesna stała się jej pasją. I jeszcze przed uzyskaniem tytułu magistra zaczęła pracę w Instytucie Sztuki – zresztą tym samym, w którym pracowały Hanna Sygietyńska i Izabella Galicka – odkrywczynie polskiego El Greca, o których opowiadam w 36. odcinku Gablotek.

Irena Huml pracowała w Instytucie przez kolejne pół wieku. W pewnym momencie przyszedł czas na doktorat – normalna kolej rzeczy.  Profesor zapytał Irenę Huml o czym chce pisać swój doktorat, powiedziała, że oczywiście o polskiej sztuce użytkowej. Profesor kiwnął głową, trochę ze zrezygnowaniem, trochę może nawet z żalem. Potem przy jakiejś innej okazji to jego smutne kiwanie się wyjaśniło. Powiedział:

 

Pani to tylko te szmaty i te gary – nie może się pani zabrać za jakiegoś porządnego malarza?
prof. Juliusz Starzyński

A Irena Huml cóż, może i mogła, ale nie chciała.  Mówiła, że to częściowo z przekory.  I bardzo dobrze, że uparła się na te szmaty i gary, bo gdyby nie to, to nie powstałyby ważne, podstawowe publikacje dotyczące polskiego rzemiosła artystycznego i nie powstałaby może nawet płocka kolekcja sztuki secesji i art déco, a na pewno nie w takiej formie jaką możemy oglądać teraz.

Irena Huml sama też zresztą była kolekcjonerką. Jej córka wspomina, że co tydzień, jeśli tylko mogła, chodziła na pchli targ na Kole w Warszawie. Tam wyszukiwała czasem prawdziwe perełki. Miała podobno dobre oko, ale przede wszystkim miała też wiedzę, patrzyła na coś i wiedziała – dobre czy niedobre.

Miałam okazję być kiedyś na targu staroci z doświadczonym kolekcjonerem i powiem wam, że to są ułamki sekund – jedno spojrzenie – i już wiadomo czy warto w ogóle sięgać po jakąś filiżankę czy figurkę. To jest moment. Ja ledwo zdążyłam podejść do takiego stoiska, a tam już często było po wszystkim – dowiadywałam się, że tu nic nie ma i już, idziemy dalej. To fantastyczna umiejętność i nie da się jej nauczyć inaczej niż przez oglądanie, to jest po prostu wiele lat oglądania. I jestem pewna, że Irena Huml  miała tę umiejętność, bo stare srebra, biżuteria, porcelana, meble to była jej codzienność, codziennie o nich czytała, pisała, oglądała je – to było całe jej życie.

Dlatego też tak chętnie współpracowały z nią muzea. Zresztą z wzajemnością. Na przykład w 1967 pomagała tworzyć wystawę secesji w Płocku, od której się tu wszystko zaczęło. Kiedy 38 lat później powstał pomysł stworzenia nowej kolekcji to wiadomo było, że profesor Huml nie mogło przy tym zabraknąć. Zgodziła się pomóc, włączała się w szukanie obiektów. Szczególnie interesowały ją obiekty polskich artystów, podróżowała z pracownikami muzeum, pomagała podejmować decyzje. I jak mówi dyrektor muzeum, to jest rzecz niepowtarzalna. Dlatego myślę, że warto pomyśleć o pani profesor spacerując pomiędzy cudownie zaaranżowanymi przestrzeniami obu wystaw.

W tym roku (2021) w Płocku jest czas podsumowań, bo muzeum obchodzi jubileusz. 200 lat – bardzo dostojny. Oczywiście czas podsumowań, to taki moment, w którym pojawia się dużo liczb: 100 tysięcy obiektów, 100 pracowników – 200 lat historii. Ale płockie muzeum wykorzystuje też to zainteresowanie związane z rocznicą żeby powiedzieć, że to nie koniec, że właściwie to oni właśnie przyspieszają, bo jak mówią, chcą wykorzystać tę dobrą passę. Nie wiem naprawdę co można tu zrobić jeszcze lepiej – ale z wielką przyjemnością to zobaczę!