Pokaż mi swój dom, a powiem ci kim jesteś – Muzeum Sopotu
W tym odcinku robimy sobie mini wakacje. Jesteśmy nad Bałtykiem, w Zoppocie, jednym z najmodniejszych kurortów niemieckiej riwiery. Odwiedzamy rodzinę Claaszenów w ich imponującej, eklektycznej willi. Po latach zamieszka tu m.in. prezydent Bierut i premier Cyrankiewicz z Niną Andrycz, a potem będzie tu Muzeum Sopotu. Jaką historię opowiedzą nam wnętrza willi?
Jesteśmy w Sopocie pisanym przez Z i dwa pp, czyli Sopocie z początku XX wieku, Sopocie na niemieckiej riwierze. W jednym z najpiękniejszych niemieckich kurortów z dopiero co otwartym torem wyścigów konnych, z niedawno przedłużonym do 315 metrów molo i z nieźle już rozwiniętym kompleksem budynków uzdrowiskowych, w tym oczywiście Domu Zdrojowym.
Ale my mijamy molo i Dom Zdrojowy, idziemy plażą w stronę Gdańska. Stopy zapadają się w sypkim piasku, wieje wiatr, ale morze jest spokojne. To nie będzie długi spacer, bo skręcamy już w prawo, jesteśmy mniej więcej na wysokości dzisiejszego wejścia 29 i tawerny Złota Rybka. Tutaj, przy Ernststrasse pod numerem 8, stoi wiila – trochę pałacyk, trochę zameczek, trudno powiedzieć jaki to styl, jest i czerwona cegła i klasyczne kolumny, jest fragment pruskiego muru, do tego okna mają różne kształty, a całość, zupełnie niespodziewanie, wieńczą wieżyczki. Jak zawsze w takich sytuacjach najlepiej powiedzieć, że jest po prostu eklektycznie. I w tym przypadku to akurat jest komplement, bo nie wiem jak, ale jakimś cudem to wszystko ze sobą gra. Architektem willi był Walter Schultz, ale duży wpływ na to jak wygląda miał ten dla którego została zbudowana, czyli Ernsta Claaszen, który chciał mieć taką willę jakie widział podróżując po świecie.
I już rozglądając się wokół siebie i widząc, że jesteśmy prawie w centrum modnego kurortu, do morza mamy góra 200 metrów, wokół nas rozkwita ogromny ogród a przed nami stoi dwukondygnacyjna willa, to możemy zakładać, że mamy do czynienie z kimś wyjątkowym – a na pewno majętnym, czyli można założyć, że obrotnym i odważnym. Tyle już o nim wiemy, a jeszcze nawet nie weszliśmy do środka!
Gdybyśmy weszli do środka dziś, to tak naprawdę nie byłoby dużej różnicy. Dziś w willi swoją siedzibę ma Muzeum Sopotu, i w ramach wystawy stałej można oglądać jadalnię, salon i buduar, czyli pomieszczenia na parterze, które wyglądają tak jakby państwo Claaszen dopiero z nich wyszli. Duża część wyposażenia jest oryginalna, reszta została odtworzona na podstawie zdjęć z albumu rodzinnego, które muzeum przekazała córka Claaszena – Ruth.
Ale od początku! Wróćmy do lata 1916 roku. Zanim wejdziemy do środka, zerkamy jeszcze szybko na ogród, od razu widać, że ten kto się nim zajmuje robi to nie z obowiązku tylko dlatego, że sprawia mu to przyjemność. Ten ogród to oczko w głowie Marthy Claaszen, żony Ernsta. Martha troszczy się o każdy zakątek, o każdą roślinę. Spędza tu dużo czasu, przycina, przesadza Nic dziwnego, że ogród wygląda tak pięknie. Chociaż w niektórych miejscach widać ślady psiego sabotażu – wykopane w ziemi dziury, podeptane kwiatki i wypalone fragmenty trawy. Wszystko to sprawka Bulle, czarnego buldożka, który na swoje usprawiedliwienie nie ma nic, ale jest rozbrajająco uroczy. Martha patrzy mu pewnie w te słodkie oczy i wszystko wybacza. Nie ma innej możliwości, bo to słodycz na czterech łapach.
Wchodzimy do środka. Zaraz pojawia się młoda kobieta i szybko bierze szczekającego Bulle na ręcę, to Theodora, starsza siostra Ruth, i to dużo starsza, bo urodzona długo przed przeprowadzką do Sopotu. Theodora co prawda nie mieszka już na Ernstrasse, ale po śmierci męża, który zginął walcząc na froncie wschodnim, często tutaj bywa. Towarzystwo dobrze jej robi. I jej i matce, która szalenie tęskni za Arthurem, przyrodnim bratem Theodory i Ruth, on też zginął walcząc w tej samej wojnie. Jego matka, pierwsza żona Ernsta zmarła kilka dni po porodzie, Martha była dla niego od zawsze jak matka. Kobiety mocno się wspierają. Siedzą w ogrodzie albo na werandzie, rozmawiają, czytają. Nie wiedzą, że kolejna wielka tragedia przed nimi, że już za kilka lat ich życie w willi na Ernststrasse będzie już tylko wspomnieniem.
Teraz kiedy Bulle już nie szczeka słyszymy przede wszystkim tykanie zegarów. Jest ich naprawdę dużo, w każdym pomieszczeniu stoi przynajmniej jeden duży, drewniany zegar. Zegary to słabość Ernsta, nakręca je wszystkie osobiście, raz w tygodniu, zawsze o tej samej porze, żeby nie zgubiły żadnej minuty. To taki jego rytuał. Oprócz zegarów Ernst kolekcjonuje też meble. Na dole, w jadalni i salonie, stoją wielkie, ciężkie gdańskie szafy.
Z meblami gdańskimi jest tak, że można ich nie lubić, bo wstawi się jedną taką szafę do pokoju i wszystko inne w tym pokoju znika, bo ta szafa zagarnia całą przestrzeń, ale nie można ich nie doceniać. Bo to jest snycerka na najwyższym poziomie. W przypadku Ernsta te szafy to nie tyko wyraz uznania dla umiejętności rzemieślników, jego potrzeba kolekcjonerska, ale to też fragment opowieści o jego tożsamości.
Ernst pochodził z Gdańska, był bardzo związany z tym miastem. Jego rodzina przyjechała do Gdańska z Holandii i tę część historii Claaszenów też zresztą widać w sopockiej willi. Widać ją w kredensie, a przede wszystkim na ścianach, na których wisi tradycyjna, najbardziej rozpoznawalna holenderska ceramika, czyli fajanse z Delft. To taki niezwykle dekoracyjny ukłon w stronę ojczyzny rodziców.
Ernst dorastał w Gdańsku, tutaj się uczył się, m.in. w Gdańskiej Akademii Handlowej, potem wyjechał na kilka lat do Londynu żeby przyjrzeć się dokładnie co to znaczy zajmować się handlem. Z Londynu oprócz wiedzy i doświadczenia przywiózł też zamiłowanie do angielskiego designu. Dlatego obok tych wielkich gdańskich szaf, pod talerzami z Delft stoją krzesła w stylu Chippendale’a. I znowu, jakimś cudem te wszystkie rzeczy do siebie pasują!
Po powrocie z Londynu, Ernst bardzo szybko zamienił teorię w praktykę, założył firmę zajmująca się oczywiście handlem. I jak zaczął, to zatrzymały go dopiero problemy gospodarcze po I wojnie światowej, w latach 20. Ale przez ponad 30 lat Claaszen był w rewelacyjnej sytuacji, zajmował się miedzy innymi handlem cukrem, wyrobami spirytusowymi, opakowaniami kartonowymi. Dodatkowo był przedstawicielem na Prusy Zachodnie berlińskiej fabryki motorów i był też agentem konsularnym USA (1904-do 1914 na Prusy Zachodnie).
Dużo pracy, ale to też znaczy dużo pieniędzy i te pieniądze widać w willi i w jej wyposażeniu, chociażby w wielkim modelu statku handlowego, który był podwieszony we wnęce jadalni pod sufitem, albo w chłodziarce na wino, która jednocześnie była też podręcznym eleganckim stoliczkiem, widać je w detalach wnętrz, klamkach, oprawach drzwi. Willa była po prostu pełna pięknych przedmiotów. Na szczęście! Bo to one zapewniły Martcie i Ruth bezpieczeństwo, a może nawet ocaliły im życie.
Ernst Claaszen zastrzelił się w sypialni, w swojej willi, przy ulicy swojego imienia w 1924 roku. Nie widział innego wyjścia. Problemy finansowe i długi zagoniły go w ślepy zaułek śmierci. Ojca znalazła Theodora. Od tego momentu kobiety musiały radzić sobie same. Theodora miała już drugiego męża i własną rodzinę. A Martha zadecydowała, że żeby pozostać w domu muszą część wynająć. Sukcesywnie wyprzedawała też antyki i dzieła sztuki. Dbała żeby Ruth nie poczuła zmiany. Ostatecznie jednak sprzedały willę, ale sporo rzeczy wzięły ze sobą. Wzięły na przykład drzwi z rokokową dekoracją. Nowi właściciele państwo Meltzerowie nieźle się zdziwili, że tych drzwi nie ma i nawet ruszył proces o zwrot tych drzwi.
Meltzerowie po przeprowadzce niewiele zmienili we wnętrzach. Wcale im się nie dziwię, bo to dobrze zaprojektowane wnętrza. Dół czyli przyziemie – to były pomieszczenia gospodarcze i kuchnia, z której do jadalni i wyżej za pomocą windy można było przewozić jedzenie. Parter był dzienny, otwarty dla gości. Pierwsze piętro było prywatne, a najwyższe piętro było przeznaczone dla służby i dla zaprzyjaźnionych gości, którzy zostają na noc. Co tu zmieniać.
Meltzerowie nie pomieszkali tutaj jednak za długo, wojna się skończyła, Niemcy przegrali, zbliżali się Rosjanie, trzeba było uciekać. Martha i Ruth już rok wcześniej wyjechały do Danii. I tak się kończy historia Sopotu przez Z i dwa p. Ale nie historia willi Claaszenów.
Po 1945 roku willa został przejęta przez Skarb Państwa Polskiego, miała być wakacyjnym domem prezydenta Bieruta, zamieszkał w niej jednak Eugeniusz Kwiatkowski z rodziną, ten który zbudował port w Gdyni i w ogóle Gdynię. Ale Kwiatkowscy mieszkali tu krótko, tylko 3 lata.
Potem willa była po prostu do dyspozycji polityków. Kiedy mieli ochotę wyjechać nad morze, przyjeżdżali tutaj. Bywał tu premier Józef Cyrankiewicz z żoną Niną Andrycz, którą willa całkowicie oczarowała. Aktorka mówiła, że te pobyty w Sopocie były najbardziej udanymi w życiu. Nie było jednak tak beztrosko, bo kiedy w 2001 roku zaczął się remont willi znaleziono podsłuchy z okresu PRL.
Teraz w willi swoją siedzibę ma Muzeum Sopotu, jego zbiory obejmują około 10 tysięcy eksponatów, które opowiadają o historii miasta i jego mieszkańców.