14 września 2020

Po sąsiedzku – pomorskie, kujawsko-pomorskie, warmińsko-mazurskie

W tym odcinku wyruszamy na północ Polski. Odwiedzimy XVIII-wieczny dworek na Pomorzu, w którym urodził się Józef Wybicki, a którego dziś dogląda chyba jedyny w Polsce pies-muzealnik. Zajrzymy do muzeum, które opowiada dwa artystyczne życiorysy połączone, mimo różnicy pokoleń, architektoniczną pasją. W poszukiwaniu polskiej tolerancji udamy się na spacer pomiędzy olenderskimi zagrodami w parku etnograficznym w Wielkiej Nieszawce. A dzięki eskpozycji w zameczku rodu Dohnów w Morągu przeniesiemy się do XVII-wiecznych Niderlandów.

Muzea z odcinka:

  1. Muzeum Hymnu w Będominie (Oddział Muzeum Narodowego w Gdańsku)
  2. Muzeum im. Johanna Gottfrieda Herdera w Morągu (Oddział Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie)
  3. Olenderski Park Etnograficzny w Wielkiej Nieszawce (Muzeum Etnograficzne im. Marii Znamierowskiej-Prüfferowej w Toruniu)
  4. Muzeum Stanisława Naokowskiego (Oddział Muzeum Ziemi Kujawskiej i Dobrzyńskiej we Włocławku)

 

Sąsiad to jest taka osoba, z którą nawet jeśli nie chcesz to jednak utrzymujesz jakieś relacje. Nawet jeśli z nim nie rozmawiasz, to czasem przytrzymujesz mu drzwi, albo nie przytrzymujesz i to też jest relacja. Spotykasz go w miarę regularnie, coś tam o nim wiesz. Masz gdzieś tam z tyłu głowy, że on gdzieś tam jest, za ścianą zajęty swoimi sprawami, ale jednak jest. To nie jest kompletnie obcy człowiek. Żyjecie, może nie razem, ale obok siebie. Sąsiedzkie relacje bywają złożone, a przez to bardzo ciekawe. W każdym z miejsc, o którym dzisiaj opowiem jest mniej lub bardziej dosłowny wątek sąsiedzki, który tworzy historię tych miejsc.

 

Muzeum Hymnu w Będominie 

Pierwsza historia jest o sąsiedzkiej pomocy, która nie jest bezinteresowna i właściwie jest układem obliczonym na zysk, jeśli nie teraz to na pewno w przyszłości. Przysługa za przysługę. I nawet jeśli nikt nie mówi tego głośno, chociaż akurat w tym przypadku układ od początku był w miarę jasny, to wiedzą o tym dobrze obie strony.

W jakim momencie historii jesteśmy? Rok 1797, Polski nie ma, a właściwie są trzy Polski, Polacy żyją od dwóch lat pod zaborami. Duża część polskich żołnierzy zdecydowała się na emigrację i czeka na dalszy rozwój wydarzeń. Generał Henryk Dąbrowski nie czeka, on działa. Działa intensywnie od wielu lat, a ostatnie dwa lata to czas naprawdę wytężonej pracy na wielu polach. Odkąd wyjechał po powstaniu kościuszkowskim, w którym mimo, że walczył jak lew między innymi w Warszawie, skończyło się niepowodzeniem, Dąbrowski jest w ciągłym ruchu i walce. Albo planuje walkę albo walczy albo analizuje dalsze kroki. Praktycznie nie zdejmuje munduru. Jest na najwyższych obrotach.

Najpierw pojechał do Berlina, po sąsiedzku, blisko, by tam spróbować dogadać się z Fryderykiem Wilhelmem. Panowie nie doszli do porozumienia, widać Fryderyk Wilhelm nie miał żadnego interesu w tym żeby pomagać Dąbrowskiego wskrzeszać Polskę z martwych. Dąbrowski pojechał do Paryża. Te działania Dąbrowskiego nie były oceniane pozytywnie, teraz po latach możemy powiedzieć, że był to najwyższy wyraz patriotyzmu, walka o ojczyznę. A jemu współcześni nie byli tacy entuzjastyczni – nazywali go kondotierem – dowódca najemników i tak też, przez wielu, widziane były Legiony jako najemne wojska francuskie.

Francja miała masę własnych problemów, toczyła właśnie własną wojnę – pokłosie rewolucji francuskiej. W Paryżu był już przyjaciel Dąbrowskiego z dawnych lat Józef Wybicki, który starał się wynegocjować z Francuzami jakiś rodzaj współpracy. Konkretnie chodziło mu o utworzenie oddziałów polskich wojsk przy armii francuskiej. Do negocjacji dołączył się Dąbrowski. I widać co dwóch to nie jeden (a właściwie to więcej) udało się. Była zgoda.

Dąbrowski udał się w kolejną podróż, tym razem do Włoch, do Mediolanu na spotkanie z dowódcą armii francuskiej, Armii Włochy, czyli Napoleonem Bonaparte. Generałowie spotkali się na początku grudnia i nie było to spotkanie udane. Zdaje się, że więcej ich różniło niż łączyło.

27 letni Bonaparte był na początku swojej wojskowej i jak się okaże potem także politycznej kariery, generałem został 3 lata wcześniej, w wieku 24 lat. Był młodym małżonkiem, w marcu poślubił Józefinę, która była wdową i obracała się w towarzystwie osób, które Napoleon bardzo chciał znać, małżeństwo znacznie pomogło mu w społecznym awansie.

W porównaniu do 41-letniego Dąbrowskiego Bonaparte miał niewielkie doświadczenie, ale miał dużo lepsza pozycję. Był podobno uprzedzony do Dąbrowskiego. I gdyby nie nieoficjalne rozmowy, które odbyły się za ich plecami między ich zaufanymi osobami to układ pewnie nie miałby szans. Ale przyjaciel Dąbrowskiego porozmawiał z żoną zaufanego doradcy Napoleona i tak potwierdzono powołanie Legionów Polskich. I jesteśmy w roku, od którego zaczynaliśmy, w 1797.

Jacques-Louis David, Portret Napoleona I, cesarza Francuzów, 1812 r.

W szeregach Legionów stanęło około 7 tys. żołnierzy, głównie Polaków przebywających na emigracji oraz polskich jeńców i dezerterów z armii austriackiej. Dąbrowski jest dowódca nowoczesnym.  Koniec z karami cielesnymi. Nakaz nauki czytania, pisania i historii Polski. Legionista to ma być żołnierz wykształcony, a przynajmniej świadomy tego czemu walczy.

Dąbrowski ustalił że „ubiory, odznaki wojskowe i organizacja tego korpusu winny być w miarę możności zbliżone do zwyczajów Polaków”. Mundury były wzorowane na polskich, tak samo jak sztandary. Były to granatowe spodnie i kurtki z karmazynowymi wyłogami, kołnierzem, mankietami i połami. Żołnierze używali języka polskiego, to był też język komend, stopnie wojskowe również były polskie.

I podobno kiedy Józef Wybicki zobaczył w jasnym lipcowym słońcu te piękne, prawie polskie mundury i usłyszał polski język w niewielkim miasteczku między Parmą a Modeną, niezwykle się wzruszył i pod wpływem tych gwałtownych uczuć łamiącym się, ale mocnym głosem wypowiedział słowa: Jeszcze Polska nie umarła! – pierwsze słowa, zalążek pieśni legionów, który później stanie się hymnem Polski (chociaż oficjalnie w 1927 roku).

Według Bronisława Bilińskiego pieśń musiała jednak powstała wcześniej na specjalnym zebraniu starszyzny legionowej w Reggio w lipcu 1797 r.  Legiony walczyły u boku Napoleona na terenie całych Włoch od północy po południe. Od Rimini, przez Weroną i nad jeziorem Garda, po Neapol. Mnóstwo wspólnych bitew.

Dalej to już inna historia. Ostatecznie Dąbrowski z Wybickim trafiają do Poznania późną jesienią 1806 roku. Podczas ich triumfalnego wjazdu do miasta rozbrzmiewa pieśń legionów, która tak bardzo spodobała się żołnierzom we Włoszech. Potem śpiewano ją podczas powstania listopadowego (1830), styczniowego (1863), przez Polaków na Wielkiej Emigracji, w czasie rewolucji 1905, I i II wojny światowej.

January Suchodolski, Wjazd gen. Jana Henryka Dąbrowskiego do Rzymu, źródło: MNW

Mazurek Dąbrowskiego ma swoje muzeum, w dworku z XVIII wieku w Będominie – tam gdzie urodził się Józef Wybicki. W dworku można oglądać pamiątki związane z Legionami (mundury, które tak spodobały się Wybickiemu, broń, medale) rękopisy, ryciny, można prześledzić jak dużą rolę odegrał ten prosty utwór muzyczny, ile otuchy kiedy i komu dodał. Dużo uwagi poświęcone jest Wybickiemu, który był niezwykle aktywnym politykiem angażującym się we wszystkie możliwe działania propolskie, dużo też pisał.

 

Olenderski Park Etnograficzny w Wielkiej Nieszawce

Trudno być turystą w miejscu, w którym spędziło się większość swojego życia. W którym się dorastało, z którym wiążą się wspomnienia z dzieciństwa, ze szkoły. W którym spacerowało się o każdej porze dnia i nocy i o każdej porze roku. Dla mnie takim miejscem jest Toruń i mimo, że bardzo zmienił przez ostatnie 10 lat kiedy bywam w nim tylko kilka razy w roku i zresztą wciąż się zmienia, to jest to moje miejsce.

Bardzo dobrze znam jego historię, nieźle jego muzealną topografię. Absolutnie nie jestem obiektywna. Dlatego zdecydowałam, że opowiem o muzeum, które jest po sąsiedzku. Nie w samym Toruniu, ale bardzo blisko, na lewym brzegu Wisły, tuż za wałami wiślanymi. Właściwie to nie jest muzeum, to park etnograficzny, powstał niedawno, więc i dla mnie jest nowością – byłam w nim już jako Poznanianka – a raczej Torunianka z poznańskim paszportem.

Ta historia jest o specyficznym typie sąsiada – sąsiedzie, o którym nic nie wiesz, a to on podlewa kwiatki na półpiętrach niby nikomu niepotrzebne i może robi to dla siebie, ale jednak też chodzimy tą klatką schodową. Tym sąsiadem są osadnicy olęderscy – Olędrzy, którzy pojawili się tu, to znaczy w okolicach Małej i Wielkiej Nieszawki na początku XVII wieku. A w ogóle na terenach dzisiejszej Polski wcześniej.

Przyjeżdżali z Niderlandów i krajów niemieckich, uciekali przed prześladowaniami religijnymi – katoliccy Habsburgowie, którzy rządzili wtedy w Niderlandach prześladowali wyznawców innych religii, w tym menonitów. Zresztą sytuacja gospodarcza też nie była zbyt stabilna, a jeszcze epidemia. Ani czasy ani okoliczności nie były zbyt szczęśliwe dla zwykłych rolników. Może nie takich zwykłych, bo doświadczonych w uprawianiu ziemi trudnej, podmokłej, w przystosowaniu tej ziemi do uprawy. A poza tym rolników przedsiębiorczych.

Nie czekali na dalszy rozwój wydarzeń, zdecydowali się na emigrację nad Wisłę. Zasiedlili tereny zalewowe i nieużytki od Żuław w górę Wisły do Torunia i dalej aż na Mazowsze i do Wielkopolski. Byli lepiej zorganizowani, sprawniejsi, wydajniejsi i nowocześniejsi niż chłopi pańszczyźniani, dawali właścicielom ziemskim większe dochody. Nie było z nimi problemu, nie szukali kontaktu, robili swoje. Żyli po swojemu.

Jak żyli można zobaczyć w Parku Etnograficznym w Wielkiej Nieszawce, gdzie odtworzony został fragment wsi olenderskiej z przełomu XIX i XX wieku. Mamy tu 3 zagrody, które przeniesione zostały pod Toruń z różnych miejsc.

Zabudowani zostały wybrane do translokacji w wyniku szeroko zakrojonych badań prowadzonych w Dolinie Dolnej Wisły. Te wybrane to najciekawsze i najcenniejsze przykłady uzupełnione małą architekturą: ławkami, studniami oraz przydomowymi ogródkami, sadami.

  1. Zagroda z Kaniczek, pochodzi z 1757 r., – dom bogatego chłopa- mamy tu porządny piec kaflowy, i wzorzystą tapetę- jak się nie miało pieniędzy to nie dbało się o takie dekoracyjne detale. Jest stodoła, spichlerze i dom robotniczy.
  2. Zagroda z Niedźwiedzia, pochodzi z 179? r. – tutaj wszystko jest pod jednym dachem, w jednym budynku: część mieszkalna dla ludzi, dla zwierząt i jeszcze stodoła. Obiekt ten został posadowiony na terpie, tj. sztucznie usypanym wzniesieniu, zabezpieczającym siedlisko przed powodzią.
  3. Zagroda z Gutowa, tutaj najciekawsze są chyba malowane deski podsufitowe z cytatami z Biblii luterańskiej, różne przysłowia i powiedzenia. W obu izbach zaplanowana jest wystawa poświęconą religii protestanckiej i osadnictwu olenderskiemu w Polsce.

Do zobaczenia jest też cmentarz menonicki. Koniecznie chciałam opowiedzieć o tym miejscu, bo oprócz tego, że przenosi w czasie, pokazuje sposób życia, który dawno przeminął, gdzieś tam uleciał, i budynki, których jest już tak mało i będzie ich coraz mniej,

To to miejsce przypomina o tym, że było kiedyś w Polsce miejsce na tolerancję. I była to cecha, z której Polska była znana, na tyle, że obywatele Niderlandów decydowali się długą kilkutygodniową, niebezpieczną drogę, by tu dotrzeć i zamieszkać. I nikomu nie przeszkadzała inność – etniczna, kulturowa, religijna. Można było żyć obok siebie. W wielu dziedzinach poszliśmy do przodu, jesteśmy nowocześni, szkoda, że po drodze straciliśmy gdzieś tę polską otwartość.

Muzeum Stanisława Noakowskiego – Oddział Muzeum Ziemii Kujawskiej i Dobrzyńskiej

Kiedy spaceruje się po uliczkach Nieszawy, niewielkiego miasteczka, które wyrosło z Wisły, z jej kiedyś ogromnej handlowej siły, teraz zdaje się całkowicie zapomnianej, to myśli się o wielu rzeczach, atmosfera pogodnego spokoju, sprzyja rozmyślaniom. Stojąc na rynku, przed domem, w którym mieszkał Stanisław Noakowski, artysta, rysownik z architektonicznym zacięciem, wybitny pedagog.

Teraz mieści się tu jest jego muzeum. Czując na prawym policzku powiew wiatru znad Wisły, myślałam o tym jak duży wpływ na jego życie miało to miejsce i ludzie, których poznał w tym czasie, czyli sąsiedzi. Bo z kim spędza się czas w dzieciństwie? Z rodzicami, rodziną, potem idzie się do szkoły, ale ta pierwsza jest blisko domu, a więc koledzy, koleżanki i nauczyciele to sąsiedzi. Razem z nimi człowiek uczy się podstawowych umiejętności. Osoby spotkane na początku często mają największy wpływ na dalsze kroki, decyzje, rozwój, karierę.

Dla Noakowskiego taką ważną osobą był Ludwik Bouchard. Na początku tylko nauczyciel, potem wieloletni przyjaciel.  Noakowski po latach przyznawał, że to właśnie Bouchard zainspirował go do zostania malarzem.

Spotkali się we Włocławku. Bouchard został przeniesiony do Włocławka na początku lat 60. XIX wieku. Zaczął pracę jako nauczyciel rysunku w 5-letniej szkole powiatowej. Włocławek nie był raczej spełnieniem marzeń Boucharda, wykształconego w Warszawie, związanego z grupą artystów skupionych wokół Wojciecha Gersona, wystawiającego w Zachęcie, korespondenta „Tygodnika Ilustrowanego”. W każdym razie Bouchard miał doświadczenie w pracy z młodzieżą i rozpoczął pracę we Włocławku, która chyba go trochę przytłoczyła. Najpierw przestał mieć czas na malowanie, lubił szczególnie pejzaże, ale albo wyjazd na plener albo lekcje, nie da się mieć obu na raz. Nie miał też czasu na wyjazdy do Warszawy na wystawy i spotkania towarzyskie, omijało go kulturalne życie stolicy. Wreszcie przestał też pisać i pracować jako korespondent. Widać praca w szkole była naprawdę czaso i energochłonna. A może Bouchardowi zmieniły się priorytety. Trudno powiedzieć.

Był bardzo dobrym nauczycielem i jako takiego ze szkoły zapamiętał go Stanisław Noakowski. Obydwaj mieli słabość do architektury, może też to ich do siebie zbliżyło. Możliwe, że to Bouchard podpowiedział Noakowskiemu wyjazd do Petersburga na studia architektoniczne w Akademii Sztuk Pięknych. Jeśli tak, to była to bardzo dobra podpowiedź. Stanisław spakował się, pożegnał z rodziną i wyjechał do Petersburga. Wtedy jeszcze nie wiedział, że to nie będzie na chwilę, na studia, ale na bardzo długo. Najpierw studia. Szło mu bardzo dobrze, otrzymał stypendium i rozpoczął swoje artystyczne tour de Europa Włochy, Niemcy, Szwajcaria, Francja, Anglia.

Miał pomysł żeby przenieść się bliżej domu, spróbował z Warszawą, Politechnika Warszawska odrzuciła jego kandydaturę. Kadrę naukową stanowili głównie Rosjanie. Polaków przyjmowano niechętnie i praktycznie nie osiągali ważniejszych stanowisk. Został w Rosji i zajął się dydaktyką. Pewnie miał  w pamięci lekcje Boucharda. Pracował w Moskwie, wykładał na jednej z najstarszych uczelni w dziedzinie sztuki użytkowej i projektowania przemysłowego, założonej w roku 1825 przez Siergieja Grigoriewicza Stroganowa, tzw. Stroganowce, potem na Moskiewskiej Szkoły Malarstwa, Rzeźby i Architektury. Odnalazł się w tym środowisku, brał udział w konkursach, wystawiał swoje prace, publikował, udzielał się w towarzystwach artystycznych. Noakowski był wielozadaniowcem i chyba świetnie radził sobie z organizacją czasu, albo jego doba miała więcej niż 24 godziny. Do tego regularnie wyjeżdżał, na długie wyjazdy, do Grecji do Włoch.

Ale cały czas myślał o powrocie. Jesienią 1918 roku przyjechał do Warszawy, pracował dla Ministerstwa Sztuki i Kultury. Wrócił temat Politechniki, Noakowski miał już jednak trochę inną pozycję, inny dorobek, znane nazwisko – i został mianowany profesorem zwyczajnym historii architektury nowożytnej na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej. A niedługo potem dziekanem, w czasie kiedy nastąpił znaczny rozwój Politechniki Warszawskiej – nowe tereny, nowe budynki. Politechnika się rozrastała.

Stanisław Noakowski, źródło: MNW

Wyobraźmy sobie, że trafiamy na zajęcia profesora Noakowskiego, podobno to jeden z najlepszych wykładowców, no zobaczymy. To zajęcia z architektury nowożytnej, potężny materiał i przez to też trudny do opanowania. Będzie ciężko.

Siadamy, do sali wchodzi słusznej postury, barczysty mężczyzna. Na twarzy wyróżniają się bujne brwi, tym bardziej widoczne, bo profesor ma spore zakola, ale równoważy je krótko przycięta bródka i wąsy. Mimo poważnego spojrzenia, które kieruje w naszym kierunku nad cienkimi metalowymi oprawkami okularów, zdaje się sympatyczny. No zobaczymy.

Profesor staje przed nami, lekko wypycha brzuch do przodu i zaczyna opowieść. W pewnym momencie kiedy już dawno pogubiliśmy się w zakamarkach florenckiej katedry Santa Maria del Fiore profesor niespodziewanie odwraca się do tablicy, która ma za plecami i zaczyna energicznie kreślić. Umiejętnie prowadzi kredę po tablicy, wszystko dzieje się bardzo szybko, linie układają się w bryły, pojawiają się nawy i  kopuła. Rysunek idealny, perspektywa bezbłędna. Sekundy. Portret florenckiej Duomo. I wszystko jasne. Czasem profesor podobno rysuje też na papierze, tuszem. Lubi też szybkie techniki, ołówek, tusz, akwarele. Tworzy mnóstwo ilustracji architektonicznych, całe cykle. Zdaje się to takie proste, trzy pociągnięcia, które stają się fasadą, niby od niechcenia, ale kiedy samemu się próbuje to okazuje się, że ta ręka prowadzona jest przez lata doświadczenia, tysiące narysowanych budynków, i ogromny talent.

„Malarz zakochany do szaleństwa w architekturze”
Tadeusz Pruszkowski

Najsłynniejszym chyba cyklem rysunkowym Naokowskiego jest „Suita polska”, jest to zbiór notatek szkiców i rysunków różnych budynków polskich, a właściwie fantazje na temat architektury polskiej. Malarskie refleksje. Nie jest to twórczość w 100 % dokumentalna chociaż korzystająca z faktycznych motywów. Noakowski w tym cyklu odrzuca szczegóły, operuje mocnym konturem, pozostaje przestrzeń dla odbiorcy, dla jego wyobraźni. Powstała jako reakcja na zniszczenia I wojny światowej, chciał je ocalić od zapomnienia. One ocaliły też od zapomnienia jego. Jego prace były wystawiane w całej Europie od Pragi po Amsterdam.

Można je też oglądać w Nieszawie w kameralnym muzeum na rynku. Wystawy to biografie przyjaciół – Stanisława Naokowskiego i Ludwika Boucharda. Na parterze obejrzeć można pamiątki związane z Noakowskim, a przede wszystkim jego prace, na piętrze w salach zaaranżowanych tak by odtwarzały klimat wnętrz z połowy XIX wieku, czyli takich w których możliwe, że mieszkała rodzina Noakowskich i Bouchard we Włocławku, znajdują się obrazy olejne, akwarele, rysunki, wyroby ceramiczne oraz meble projektowane przez Boucharda. Stanisław Noakowski, mimo że nie wrócił do Nieszawy, często ją wspominał. Okolicę, sąsiedztwo, w którym się wychował, które ukształtowały jego wrażliwość artystyczną.

Muzeum im. Johanna Gottfrieda Herdera w Morągu

Morąg nie jest zbyt dużą miejscowością, jakieś 14 tysięcy mieszkańców. Jest odbudowany gotycki ratusz i kościół, wieża ciśnień, cerkiew, cmentarz żydowski i dwa zamki, które leżą od siebie dosłownie minutę drogi, najbliżsi sąsiedzi. Z okien jednego widać drugi. Oba mają za sobą czasy świetności i czasy ciężkie – w pewnym momencie istnienie jednego i drugiego stało pod dużym znakiem zapytania. Kiedy jeden zaczął podupadać, kiedy kończył się jego najlepszy czas, czas tego drugiego właśnie na dobre się zaczynał. Historia tych dwóch zamków to historia Morąga.

Pierwszy to zamek krzyżacki.

Morąg leży w krainie historycznej Oberland. Te tereny w XIII wieku zajęli rycerze Zakonu krzyżackiego. Pod koniec XIII wieku Krzyżacy rozpoczęli tu budowę najpierw strażnicy, a potem zamku na rzucie nieregularnego czworoboku z wieżą. Wjazd od strony miasta przez most zwodzony przerzucany nad fosą, w dolnych partiach kamienie, główna bryła z czerwonej cegły – tego materiału, który przychodzi nam do głowy kiedy tylko pomyślimy o zamku krzyżackim. Całość dość klasyczna.

Podczas wojen polsko-krzyżackich zamek przechodził, w wyniku walk mniejszych lub większych, z rąk do rąk. Ostatecznie po sekularyzacji zakonu w połowie XVI wieku zamek przejmuje rodzina Dohnów –  jeden najważniejszych arystokratycznych rodów niemieckich w Prusach. A konkretnie Peter zu Dohna (tak brzmiało nazwisko w wersji niemieckiej). Pierwotny pomysł jest taki żeby wyremontować i rozbudować zamek, część prac zostaje przeprowadzona. Następuje jednak nieoczekiwana zmiana planów. Zdaje się, że pokrzyżacki zamek jednak im nie odpowiada i decydują się budowę nowego –  Pałacu Dohnów.

Od tego momentu następuje powolny upadek dawnej krzyżackiej warowni, najpierw zostaje rozebrana wieża, potem budynek powoli marnieje. Do dziś zachował się przebudowany budynek północny z przejazdem bramnym oraz budynek wschodni z czteroprzęsłową piwnicą. Zamek znajduje się w rękach prywatnych, można go zwiedzać, wyposażenie to miszmasz różnych epok, a jego turystyczna wartość oparta jest o legendy o duchach. Najważniejsze, że ktoś dba o to miejsce.

Pałac Dohnów w Morągu, nazywany też zameczkiem dla odróżnienia od zamku krzyżackiego nie dość, że był sąsiadem zamku krzyżackiego, to można by powiedzieć, że był z nim spokrewniony. Do jego budowy użyte zostały materiały pozyskane z rozbiórki zamku krzyżackiego. Można by powiedzieć przedłużenie linii, albo inaczej o przeszczep, tyko dawca, jak już wiemy długo chorował i ostatecznie nie przeżył. Może to zbyt obrazowa metafora, ale adekwatna do sytuacji.

Pałac Dohnów w Morągu, źródło: Muzeum im. Johanna Gottfrieda Herdera w Morągu

Dohnowie pojawili się na tych terenach w XV wieku i walczyli ramię w ramię z Krzyżakami za co otrzymywali zapłatę między innymi w postaci ziemi, wsi – różnych dóbr. Ród się rozrastał, rósł na znaczeniu, zajmował kolejne tereny. Do czasów budowy pałacu w Słobitach, główną siedzibą rozrastającego się rodu Dohnów był zameczek w Morągu. Tu było centrum rodzinnego życia – tu odbywały się rodzinne zjazdy, tu było rodzinne archiwum, biblioteka.

Pod koniec XVII wieku w Morągu wybuchł potężny pożar, ucierpiał także zameczek, a szczególnie jego wnętrza. W latach 1717- 1719, na zlecenie rodu, został odbudowany i przebudowany na bardziej reprezentacyjną pałacową rezydencję przez pruskiego architekta Johanna Caspara Hindersina. Nowy budynek miał zmienioną formę, rozplanowany był na rzucie nieregularnej podkowy, z dziedzińcem. W takiej formie pałac funkcjonował do II wojny światowej, kiedy został poważnie zniszczony na początku 1945 roku.

Przez lata był ruiną, szpecił Morąg. Ostatecznie na przestrzeni lat 70.  i 80. został odbudowany z przeznaczeniem na instytucje kultury. Głosy na temat tej odbudowy są różne, opinie podzielone. Patrząc na powojenne zdjęcia ruin i obecną bryłę pałacu trzeba właściwie powiedzieć, że został on zbudowany od nowa. Nie zachowały się żadne elementy wnętrz. Temat odbudowy dawnych budowli jest dość kontrowersyjny, a dyskusje na temat słuszności tych decyzji toczą się latami, tu budżet był ograniczony – mówimy o realiach lat 70. w Polsce. Materiałów archiwalnych nie było zbyt wiele. Trzeba było iść na kompromisy.

W pałacu rodu zu Dohna znajduje się aktualnie oddział Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie, założone w 1986 Muzeum im. Johanna Gottfrieda Herdera. Natomiast główna część ekspozycji poświęcona jest patronowi muzeum i najwybitniejszemu z mieszkańców Morąga- niemieckiemu filozofowi i poecie Johannowi Herderowi. Do obejrzenia są też z dużą dbałością zaarażowane saloniki i komnaty: barokowa z przełomu XVII i XVIII wieku, salonik biedermeierowski z lat 1815 -185O, gabinet w typie II empire z lat 1852—l870 oraz salonik secesyjny z przełomu XIX i XX wieku,

W sali balowej pałacu, jedynej, która wciąż posiada oryginalne detale z pierwotnego założenia znajduje się ekspozycja „Portret dworski XVI-XIX wieku”, która przedstawia portrety najbardziej zasłużonych rodów szlacheckich dawnych Prus.

P.Nason, Portret dzieci z rodu zu Dohna, źródło: Muzeum im. Johanna Gottfrieda Herdera w Morągu

Jednym z najciekawszych elementów morąskiej kolekcji jest zbiór holenderskich portretów z XVII wieku. Skąd tak duży zbiór malarstwa niderlandzkiego w miasteczku oddalonym od stolicy Holandii grubo ponad 1000 kilometrów?

W XVII wieku, mimo, że infrastruktura drogowa ograniczała się do ubitych gruntowych dróg to mieszkańcy Europy, rzecz jasna ci bardziej zamożni, przemieszczali się po niej całkiem sprawnie. A kontakty mimo, że dalekie (odległościowo), to jednak bliskie. Dohnowie mieli liczne kontakt z Niderlandami.

Holandia w ogóle była w XVII wieku popularnym celem podróży, w tym pierwszych poważnych podroży młodzieży z arystokratycznych rodów. W Holandii byli bracia Sobiescy, był Bogusław Radziwił, byli też Dohnowie.  Niektórzy wracali, a niektórzy zostawali na miejscu. Został na przykład Christoph Dohna, który był namiestnikiem księstwa Oranii. I skoro tam był to robił to co było wtedy bardzo popularne – zamawiał malowane podobizny: swoje, swojej rodziny i rodziny panującej czyli Oranje-Nassau. Bo dobrze mieć portret człowieka sukcesu w domu, a takim był Willem I.

W morąskiej galerii portretu oglądać można obrazy przedstawiające ważne postaci z dynastii orańskiej i rodziny Dohnów pędzla artystów holenderskich specjalizaująych się w malarstwie portretowym, takich jak Gerard van Hothorst. Ten zbiór uzupełniają grafiki przedstawiające krajobraz kulturowy Niderlandów tamtego czasu. I nagle okazuje się, że XVII- wieczna Holandia jest po sąsiedzku, w Morągu.