Głaz to za mało – Społeczne Muzeum Konstantego Laszczki w Dobrem
W tym odcinku rozszyfrowujemy przepis na artystyczny sukces. Musi być talent, ciężka praca i trochę szczęścia. Tak przynajmniej było w przypadku Konstantego Laszczki – wybitnego rzeźbiarza, ceramika i doskonałego pedagoga. Aby dobrze poznać jego historię odwiedzamy Dobre, niewielką miejscowość na Mazowszu, w której z inicjatywy lokalnej społeczności, powstało muzeum poświęcone jego życiu i twórczości.
Oto mamy głaz. Można by powiedzieć, że w szczerym polu, gdyby nie to, że głaz stoi przy drodze wojewódzkiej numer 637 przebiegającej przez Mazowsze, a w tym miejscu dokładnie przez Makówiec Duży. Duży tylko z nazwy, mieszka tu dosłownie garstka ludzi. Głaz stoi na specjalnie usypanej skarpie, prowadzi do niego 12 niezbyt wysokich schodków. Na głazie napis, który wyjaśnia całą ta dość dziwną sytuację: „W tym miejscu stał dom, w którym 3 września urodził się profesor Konstanty Laszczka – światowej sławy artysta rzeźbiarz”.
Skoro profesor, skoro światowej sławy to przeczucie podpowiada nam, że ten głaz to zdecydowanie za mało. Nie trzeba daleko szukać, kilka kilometrów dalej, w miejscowości Dobre znajduje się muzeum Konstantego Laszczki. Muzeum, o którym bardzo chciałam opowiedzieć, bo ujęła mnie determinacja z jaką mała lokalna społeczność, poruszając niebo i ziemię przez lata budowała i zbudowała to muzeum, które może się pochwalić bardzo ciekawą kolekcją prac i pamiątek po Konstantym Laszczce. Ale zanim o muzeum – opowiem dlaczego to przekonanie, że sam głaz to za mało, było słuszne.
Nic nie zapowiadało, że życie ułożyły się Konstantemu Laszczce tak, że zasłuży sobie na głaz przy drodze wojewódzkiej nr 637, a co dopiero na muzeum. Urodził się w małej wsi na Mazowszu, w wielodzietnej rodzinie, był jednym z 11 dzieci. Rodzina była chłopska, ojciec dodatkowo zajmował się prowadzeniem przydrożnej gospody, ale można przypuszczać, że sytuacja finansowa była trudna. Konstanty codziennie chodził do szkoły na piechotę kilka kilometrów.
Czasem zamiast wracać prosto do domu, w którym było tłoczno i głośno, szedł nad rzekę, Osownicę i tam zajmował się tym co lubił najbardziej – dłubał coś w drewnie, albo dłubał coś w mieszance ziemi i gliny. Bardzo to lubił. Miał już kilka figurek schowanych w domu, wyrzeźbił tatę, kolegów ze szkoły, nauczycieli.
Podobno, pewnego razu kiedy tak siedział sobie nad brzegiem rzeki, zgarbiony, skupiony na swojej nowej figurce zauważyło go przejeżdżająca obok pani Ostrowska, właścicielka majątku, który znajdował się niedaleko. Chłopiec oczywiście się speszył, szybko schował figurkę za plecy. Ostrowska zażyczyła sobie żeby pokazał jej co tam tak ukrywa. Okazało się, że to jej mąż, to znaczy jego gliniany portret tak podobny do oryginału, że pani Ostrowska zaprosiła chłopca do siebie, i kazała koniecznie przynieść ze sobą inne figurki. A przynajmniej taką wersję historii opowiada pani Jadwiga, kustosz muzeum Konstantego Laszczki.
Fakty są takie, że to dzięki finansowemu wsparciu Ostrowskich dwudziestoletni Konstatny trafił do Warszawy by uczyć się rzeźby, i to nie u byle kogo, u Jana Kryńskiego. Jest z tego też ważny wniosek – nie ma co siedzieć w szafie, czy tam w szufladzie ze swoimi rzeczami – tekstami, sztuką. Trzeba dać się zauważyć.
Laszczka oprócz rzecz jasna talentu, miał bardzo dużo szczęścia. Najpierw uczył się u Kryńskiego, znanego warszawskiego rzeźbiarza portretowego, a później u Ludwika Pyrowicza, również rzeźbiarza, który dłuższy czas przebywał we Włoszech. To był jego pierwszy kontakt z podstawami rzeźby, praca była ciężka, ale szło dobrze, żeby nie powiedzieć bardzo dobrze. Pojawiły się nagrody, a w 1891 roku ta najważniejsza, od Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, ta która pozwoliła zrobić mu ważny krok ku artystycznej karierze umożliwiając wyjazd do Paryża.
Studia w Paryżu pozwoliły rozwinąć mu skrzydła, chłonął artystyczny klimat epoki i miasta. Pieniądze z Zachęty niestety nie starczały na wszystkie potrzeby, a rzeźbienie jest drogie – potrzeba na studio, na materiały, na modeli. Laszczka za żadne skarby nie chciał wracać, czuł, że Paryż to wielka szansa, czuł, że każdy dzień tutaj sprawia, że nie tylko poprawia się jego warsztat, ale przede wszystkim, że rozszerzają się jego horyzonty, że staje się artystą.
Nie miał wyboru, musiał znaleźć pracę, na szczęście nie było o nią trudno, bo akurat w Paryżu trwałą budowa kanałów. Cóż. Niezbyt przyjemne zajęcie, ale nieważne – ważny był cel. Nie wiem kiedy i jak to robił, ale pomiędzy nauką i pracą znajdował czas na życie towarzyskie, przyjaźnił się między innymi z Zenonem Przesmyckim i Władysławem Ślewińskim. Tymczasem w Polsce zaczynało się mówić o jego pracach, i to mówić dobrze. Kiedy w 1896 roku Laszczka wrócił do Warszawy, miał całkiem dobrą pozycję i możliwości niezłej pracy. Ale zanim praca to żona i rodzina! Priorytety! Konstanty żeni się z Marią, nazywaną też Marianną, Strońską, para ma 4 dzieci, dwóch synów i dwie córki.
W Warszawie Konstanty pracował u Anieli Hoene (późniejszej żony Przesmyckiego), która prowadzi szkołę dla dziewcząt, Laszczka uczy je rysunku i sprawdza się w tej roli doskonale.
W 1899 roku do Laszczki odzywa się Julian Fałat, który jest w Krakowie i tam robi rewolucję w Szkole Sztuk Pięknych, czyli przyszłym ASP. Zmienia program, strukturę, szuka też nowej kadry. Proponuje Laszczce katedrę rzeźby. Żal tego nie wziąć. Okazja jest fantastyczna. Laszczka jedzie do Krakowa i wiążę się z tym magnetycznym, szczególnie chyba dla artystów w tym czasie, miastem na całe życie. Na dobre i na złe.
Bo złe też przychodzi – w 1912 roku umiera Maria, która chorowała na nowotwór i Konstanty zostaje z czwórką małych dzieci, z których najmłodsza dziewczynka jest naprawdę malutka. I zaraz potem przychodzi wojna, w której walczy najstarszy syn Laszczki. Ale za to zawodowo jest świetnie. Laszczka na ASP czuje się jak ryba w wodzie.
Przez 35 lat kiedy tam pracuje pełni przeróżne funkcje, włącznie z byciem rektorem uczelni. Jest też fantastycznym nauczycielem, zależy mu na tym żeby kolejne pokolenia rzeźbiarzy były otwarte, odważne, poszukujące. Zresztą ten jego otwarty umysł widać nie tylko w tym jak rzeźbił i jak uczył, ale też jak myślał o świecie. Mam tu dobry przykład.
W 1917 roku do Krakowa przyjechała młodziutka Zofia Baltarowicz. Przyjechała tu na studia, chciała być rzeźbiarką. Co prawda kobiet nie przyjmowano, ale kiedyś musiał być ten pierwszy raz, czemu nie miałyby to być ona? Była świetnie przygotowana, uczyła się prywatnie, uczyła się we Lwowie, uczyła się nawet od ucznia Laszczki, wreszcie studiowała w Wiedniu, (rzeźbę prywatnie i historię sztuki na uniwersytecie u Maxa Dworaka). Nie wiem czy ludzie po studiach są teraz na takim poziomie na jakim była przed ASP Zofia.
Najpierw spotkała się z Malczewskim, ten co zrozumiałe odesłał ją do Laszczki, który obejrzał jej prace, zauważył jej talent, docenił umiejętności i zarekomendował rektorowi, którym był wtedy Mehoffer (ale to były czasy na ASP- taki zestaw nazwisk!). Mehoffer się zgodził, najpierw na okres próbny, a potem po naradzie na studia. W czasie rozpoczęcia swoich studiów Zofia była jedyną kobietą na 80 studiujących wtedy mężczyzn. Otwarty umysł Laszczki miał w tej całej historii duże znaczenie. Zdaje się, że pokazywanie różnych możliwości, zarówno w rzeźbie jak i w życiu było dla niego ważne. Pewnie też dlatego spod jego profesorskich skrzydeł wyszło wielu wybitnych, tak różnych artystów.
Oprócz zajęć na uczelni, zaangażowania w różnych towarzystwach artystycznych, co pochłaniało przecież dużo czasu, Laszczka w swojej domowej pracowni realizował zamówienia na rzeźbiarskie portrety, których wykonał około 100, poza tym zajmował się tez rzeźbią monumentalną, pomnikową (niestety niewiele z tych rzeźb się zachowało). W pewnym momencie mocno zafascynował się też ceramiką, o tym mówi się mało a szkoda, bo zdaje się, że bardzo go to wciągnęło – na tyle, że powołał i prowadził na ASP pracownię ceramiki, wydał dwie książki na ten temat i współpracował z fabryką fajansu w Dębnikach i z fabryką w Skawinie.
Krótko przed odejściem na emeryturę w 1935 roku Laszczka dostał list. Adres nadawcy, Dobre, tam gdzie chodził do szkoły. Pisał do niego Jan Zych, zapraszał go na otwarcie nowego budynku szkoły. Ale miło! Szkoda, że z takim niewielkim wyprzedzeniem, Laszczka nie mógł jechać, ale odwiedził Dobre rok później. Był pod wrażeniem pracy i zaangażowania Jana Zycha, tego co robi dla lokalnej społeczności, jak ją mobilizuje do działania.
Panowie byli w kontakcie, Laszczka podarował szkole kilka rzeźb. I Jan Zych, pomyślał, że to może to być całkiem niezły początek kolekcji, może zrobić coś więcej niż wystawienie ich w gabinecie. U Jana Zycha od myśli do realizacji było bardzo blisko, bo nad czym się tu zastanawiać, trzeba robić i już. Powołano komitet, który dzielnie pracował kilka lat zbierając fundusze. Wyobrażam sobie, że nie było łatwo, bo mamy lata 60. w naprawdę małej miejscowości. Skąd tu brać pieniądze i to na kulturę? Ale ostatecznie się udało i w 1971 roku powstało Społeczne Muzeum Konstantego Laszczki. Z czasem kolekcja się powiększała – to znaczy nie się – tylko był to skutek pracy i kontaktów komitetu z przyjaciółmi i rodziną rzeźbiarza.
Problemem, chyba największym była siedziba. Gdzie, żeby było nie tylko funkcjonalnie, ale też bezpiecznie i po prostu ładnie, pokazywać te rzeźby? Najpierw była to po prostu jedna z sal w szkole, potem część budynku należącego do Straży Pożarnej, dopiero od niedawna, muzeum ma nową siedzibę, skrojoną pod swoje potrzeby. Gminie pomogło województwo, dołożyło się też ministerstwo kultury i jest wreszcie, po tylu latach jest porządne muzeum z prawdziwego zdarzenia.
Jest mnóstwo wątków w życiu i twórczości Konstantego Laszczki, o których można by było jeszcze opowiadać dużo i długo, o jego inspiracjach Rodinem, o jego działalności ceramicznej, o jego przyjaźniach z Piłsudskim, z Wyczółkowskim Feliksem Mangghą Jasieńskim, z Wyspiańskim, o jego zaangażowaniu w Towarzystwie Artystów Polskich, które zresztą współzakładał. Mnóstwo tego jest.
Miałam w planie o tym wszystkim opowiedzieć, a potem trafiłam na fragment wywiadu z nim, krótko przed śmiercią. Po 90 latach życia Laszczkadziwi się w tym wywiadzie co można o nim pisać i mówi:
A kiedy do tego cytatu dodamy jeszcze jedną jego myśl, o tym, że sztuka jest to objaw ducha, odziany w kształty, zrodzone w myśli artysty – to mamy prostą wskazówkę – nie trzeba już słów i wystarczy jego sztuka, która pewnie powie więcej.