Claude Monet, Plaża w Pourville
W tym odcinku pogrążymy się w kryminale! Podążymy śladami zbrodni, a konkretnie jednej z najgłośniejszych kradzieży sztuki we współczesnej Polsce. Jak to się stało, że w biały dzień z Muzeum Narodowego w Poznaniu zniknął jedyny obraz Moneta znajdujący się w polskich zbiorach? Kto go zabrał i co go aż tak zachwyciło w Plaży w Pourville z 1882 roku, że musiał ją mieć tylko dla siebie? Czy można pójść do więzienia za miłość do sztuki?
Dziś podążymy śladami zbrodni – zbrodni na sztuce. A konkretnie kradzieży, jednej z najgłośniejszych kradzieży sztuki we współczesnej Polsce. Głównym bohaterem będzie obraz Claude’a Moneta Plaża w Pourville, obraz wyjątkowy nie tylko dlatego że skradziony w brawurowy sposób, ale dlatego, że to jedyna praca Moneta, którą mamy w polskich zbiorach narodowych, a poza tym to po prostu piękny pejzaż, pełen światła, pogodny i tak też nastrajający.
Cofamy się do roku 2000, jest połowa września, jesteśmy w Poznaniu, w Muzeum Narodowym, w tej części w której prezentowane są zbiory sztuki europejskiej. To jest ciąg mniejszych i większych sal, z jednej wchodzi się do drugiej. Pani, która pilnuje tej części muzeum przechadza się swoim stałym tempem, jej kroki słychać bardzo dobrze, bo akurat dziś ma buty na obcasach. Nie ma zbyt wielu zwiedzających. Zwykły dzień w muzeum, a jeśli już trzeba by byłoby wymienić coś niezwykłego to chyba najbardziej niezwykły jest młody mężczyzna, który szkicuje jeden z obrazów. Ale ma na to oficjalną zgodę dyrekcji, jest studentem, nazywa się Jacek Walewski. Oprócz tego nic nadzwyczajnego się nie dzieje.
Po kilku godzinach Jacek kończy pracę, pakuje szkic do teczki, pakuje ołówek, kredki i wychodzi z muzeum.
Dwa dni później, pani który pilnuje ekspozycji zauważa, że coś dziwnego dzieje się z obrazem Moneta. A to przecież perełka w zbiorach muzeum. Przykład jednego z najciekawszym okresów w twórczości Moneta, obraz powstał podczas długiego bo ponad 9 miesięcznego pobytu Moneta w Normandii, w okolicach Pourville małej rybackiej wioski.
Monet pojechał tam po pierwszych dużych sukcesach i malował jak szalony, po kilka obrazów dziennie. Więc jest cała seria widoków z tych okolic. Pracował szybko, często nie wykańczał obrazów, tak też jest w przypadku tej poznańskiej pracy w której widać grunt spod spodu i to też właściwie wpływa na wyjątkowość tego obrazu, opowiada o warsztacie Moneta.
Już z daleka obraz wyglądał podejrzanie. Z bliska widać było, że jakby odkleja się od ramy. Coś tu naprawdę nie gra. Trzeba to zgłosić jak najszybciej, poproszony na miejsce Piotr Michałowski, kuratora galerii sztuki europejskiej, już z daleka widzi, że ten pejzaż, który wisi w ramie Moneta to nie jest prawdziwa „Plaża w Pourville”, tylko dość kiepska kopia. No i zaczyna być gorąco.
W stan gotowości zostali postawieni funkcjonariusze właściwie w całym kraju i służba celna żeby nie dopuścić do wywozu obrazu z kraju. Zaczęło się mozolne śledztwo, zeznania, zbieranie dowodów, między innymi odcisków palców z ramy i z kopii, powstaje portret pamięciowy. Wszystko pod obserwacją mediów, które pisały o największej kradzieży w powojennej Polsce. Dodatkowo okazało się, że obraz, którego wartość wyceniona została na 7 mln dolarów, nie był ubezpieczony. Spekulowano, że raczej nie chodzi o chęć sprzedaży, obraz jest na tyle znany, że trudno go będzie sprzedać. Pewnie został skradziony dla konkretnego kolekcjonera i właściwie to mniej więcej tak właśnie było.
Mijały kolejne tygodnie, miesiące. Pojawiały się co prawda kolejne tropy, ale prowadziły donikąd. Śledztwo utknęło, prokuratura wreszcie je umorzyła. Aż niespodziewanie, kiedy już naprawdę wszyscy stracili nadzieje na szczęśliwy powrót Moneta, w policyjnej bazie pojawiły się odciski palców, które pasowały do tych z muzeum. Do bazy trafiły, bo ich właściciel nie płacił alimentów. Okazało się, że student Jacek to tak naprawdę murarz Robert. Do kradzieży przyznał się od razu. I dokładnie o niej opowiedział. Najpierw Monet Roberta oczarował.
To było 9 miesięcy przed kradzieżą. Najpierw trzeba było wszystko zaplanować. Robert zamówił u ukraińskiego malarza w Krakowie kopię „Plaży w Pourville”, zapłacił za nią 300 zł. Napisał też list do dyrekcji muzeum, w którym przedstawił się jako student malarstwa, szczególnie zainteresowany malarstwem holenderskim i prosił w nim o „wydanie zezwolenia na wykonanie szkicu na kartonie, wybranego artysty w tutejszym muzeum”.
O „Plaży w Pourville” nie było ani słowa. List wysłał faksem. Kiedy dostał zielone światło, przygotował sobie teczkę, tam miał kopię Moneta i szkic obrazu, który miał rysować na miejscu, który zresztą przygotowała dla niego żona kolegi. I nie był to wcale obraz holenderski, jak miło to być pierwotnie, ale „Krajobraz z bydłem” Jules’a Dupré, czyli malarza francuskiego. Przyjechał do Poznania, rozstawił się w muzeum, w sali z Monetem i zamiast szkicować powoli wycinał obraz małym nożykiem z ramy. Potem spakował go do teczki i po prostu wyszedł. Przez te wszystkie lata, kiedy obrazu szukała cała Polsa leżał on sobie spokojnie schowany za szafą w mieszkaniu w Olkuszu.
Proces trwał jeden dzień. Mimo że sąd stwierdził, że „kradzież dzieła sztuki, która pozbawia tysiące innych miłośników szansy na obcowanie z nim, jest karygodna” to wyrok był stosunkowo niski, okolicznością łagodzącą była motywacja tej kradzieży, czyli miłość i pasja do sztuki. W tę wielką pasję wątpi i była żona i znajoma, która malowała kopię Dupré i wątpi też policjant, który był w mieszkaniu złodzieja, w którym nie widział żadnych grafik, obrazów, ani nawet żadnych książek o sztuce. Sąd w tę pasję uwierzył. I tu mogłaby się kończyć ta historia. I gdyby to był film to tak by było, mielibyśmy jeszcze ujęcie na muzealną ścianę na której znowu wisi Monet. I kurtyna i napisy i koniec.
Ale dla obrazu i dla konserwatorów z muzeum dopiero teraz zaczyn się przygoda. Obraz wrócił do muzeum w kiepskim stanie. Przede wszystkim został brutalnie okaleczony, wycięty wzdłuż wewnętrznej krawędzi ramy. I to pospiesznie, niezbyt uważnie. Wzdłuż całego tego przecięcia wykruszyła się farba. Niestety przecięty został też podpis Moneta.
Innym widocznym problemem było pofalowanie płótna w wyniku jego skurczenia. Dlaczego płótno się kurczyło? Płótno to po prostu materiał, który jest naciągnięty na ramkę zbitą z desek, czyli na krosno jest do niej przybijany, potem się go gruntuje, albo nie i maluje. I kiedy krosna zabraknie materiał się odkształca, na przykład kurczy.
Pracy było sporo. Konserwatorzy podkleili odchodzące łuski farby, oczyścili powierzchnię, usunęli werniks, który podczas badań okazał się wtórny, nałożony dużo później, czego można się było domyślić bo impresjoniści nie przepadali za werniksem. A badania wykazały, że pod werniksem jest warstwa zanieczyszczeń, co znaczy, że obraz zdążył się już mocno pobrudzić i dopiero potem nałożono werniks. Także spokojnie można go było usunąć. „Plaża…” odzyskała swoje pierwotne, subtelne, pastelowe kolory.
Potem przyszedł czas na SPA, na prostowanie zmarszczek. Obraz został nawilżony w specjalnej komorze tak aby można go było bezpiecznie ponownie napiąć na krosno. Największym wyzwaniem było połączenie tego co zostało w muzeum i tego co było ukryte przez 10 lat za szafą w Olkuszu. Jak to zrobić najlepiej i czym? Były próby na sucho. Testy materiałów i spoiw. Postawiono na klejenie stykowe, wykorzystano jedwabną taśmę i jeszcze dodatkowo poliestrową tkaninę. I wyszło bardzo dobrze. Potem obraz znowu został nabity na krosno, innymi , nowymi gwoździami, ale w tych samych miejscach, dość gęsto. Zamontowano w ramie i gotowe. Także Monet od 10 lat wisi już znowu w muzeum, jest odpowiednio zabezpieczony i można go oglądać.