19 sierpnia 2020

Życiorysy i wspomnienia – wielkopolskie, lubuskie, zachodniopomorskie

W tym odcinku powspominamy historię ostatnich 100 lat. Za przewodnik posłużą nam życiorysy i wspomnienia postaci, które tę historię tworzyły: leszczyńskich muzealników, którzy z niczego zbudowali unikatową kolekcję sztuki, rzeźbiarza, który był uczestnikiem przełomowych wydarzeń swojej epoki oraz generała śmierci, który doszczętnie zniszczył Kostrzyn. Udamy się też w sentymentalną podróż wąskotorową kolejką po Pomorzu Zachodnim.

Muzea z odcinka:

  1. Muzeum Marcina Rożka
  2. Muzeum Okręgowe w Lesznie
  3. Wystawa Zachodniopomorskiej Kolei Dojazdowej – Muzeum Narodowe w Szczecinie
  4. Muzeum Twierdzy Kostrzyn

Dziś będzie o wspomnieniach i sentymentach. Historia to opowieść o miliardach życiorysów, które nawzajem na siebie wpływały i które wciąż na nas wpływają. Historia to ludzie. Oddaję dziś głos głównym aktorom i widzom ważnych wydarzeń, które kształtowały ostatnie 100 lat.

Muzeum Okręgowe w Lesznie

Czy Leszno jest pierwszym turystycznym wyborem w Wielkopolsce? Nie! Czy opowiadałabym o nim gdyby nie moja słabość – sentyment do tego miejsca wynikająca z osobistych sympatii? Nie. Czy byłby to błąd? Tak! Kiedy pierwszy raz spędziłam w Lesznie więcej czasu niż dwa zawsze za krótkie weekendowe dni, byłam naprawdę zaskoczona. Jest tu wszystko co powinno być w mieście (a nawet trochę więcej) tylko w mniejszej skali, dzięki temu Leszno jest przyjemnie kompaktowe. Jest miejsko tam gdzie powinno być miejsko i bardzo rekreacyjnie – blisko lasy, jeziora, trasy rowerowe. W samym mieście też jest stosunkowo dużo zieleni, okolice rynku są naprawdę urocze. A do tego działa tu i to bardzo prężnie Muzeum Okręgowe.

Rok 2020 to rok jubileuszowy dla Muzeum Okręgowego w Lesznie – okrągła 70ta rocznica działania muzeum. Początek to lata 50. Bardzo trudne czasy dla wszystkich, i bardzo trudne dla kultury. Muzea, galerie, domy kultury starały się odnaleźć w tej nowej powojennej rzeczywistość, niby polskiej – ale czy w pełni? Często była to trudna sztuka kompromisu, który kompromisem wcale nie był. Nie było mowy o jakiejkolwiek niezależności, nie tylko finansowej, ale też programowej – tak ważnej w kulturze.

Gdyby nie ludzie, zaangażowani pasjonaci (zresztą to chyba cecha pracowników kultury, która mimo upływu lat, zmiany ustroju, wciąż charakteryzuje ludzi pracujących w kulturze– zaangażowanie). Gdyby nie ludzie możliwe, że nie byłoby leszczyńskiego muzeum, a na pewno nie w takiej postaci. Poznajcie Wacława Nawrockiego.

To  szczupły, drobny, mężczyzna w charakterystycznych okrągłych, małych okularach ze starannie zaczesanymi na lewą stronę włosami. Jeden kosmyk lekko opada na skroń, nic dziwnego pan Nawrocki jest ciągle w biegu, pewnie nie miał czasu wyciągnąć małego grzebyka z wewnętrznej kieszeni marynarki żeby poprawić fryzury. Ma teraz ważniejsze sprawy na głowie, ewidentnie się gdzieś spieszy. Bardzo możliwe, że do ratusza, zobaczyć jak posuwając się prace remontowe na parterze. Niedawno udało mu się wyprosić przeniesienie stamtąd świetlicy Ochotniczych Rezerw Milicji Obywatelskiej i przeznaczenie parteru na celu muzealne. Wacław, aż sam nie mógł uwierzyć, że to dzieje się naprawdę i że udało mu się znaleźć takie dobre miejsce i bezpieczne miejsce dla mozolnie gromadzonych przez ostatnie miesiące eksponatów.

Od dawna marzyło mu się w Lesznie muzeum, jeszcze przed wojną, zanim przeniósł się do Warszawy, myślał czasem  pomagając ojcu w handlu, jakby to było mieć w rodzinnym mieście muzeum. Kiedy po wojnie wrócił do Leszna i zaczął pracę w leszczyńskim oddziale Instytutu Zachodniego i inwentaryzował różne historyczne obiekty ta wizja nabierała w jego głowie kształtu.

Nawrocki wymarzył sobie muzeum otwarte, muzeum aktywne – nie skostniała instytucje ze ścianami, na których wiszą raz skatalogowane opisane obrazy i z gablotami, na których zbiera się tylko kurz. Oczywiście funkcja wystawiennicza była ważna, ale miała się ona łączyć z edukacją i badaniami naukowymi. Miało być ambitnie, miejsce miało żyć historią i dzielić się nią ze wszystkimi naokoło.

No niestety. To były plany, a raczej marzenia, zdecydowanie zbyt postępowe, a na pewnie nie wpisywały się w wizje władz. Nawrocki zderzył się z rzeczywistością lat 50.  Nie poddał się, zakasał rękawy i rzucił się w wir pracy. Pracował tak naprawdę na kilku etatach, często we własnym mieszkaniu po godzinach, zajmował się administracją, badaniami, był równocześnie kuratorem, badaczem, administratorem. Wykonywał mnóstwo obowiązków, był przemęczony, a wyniki jego pracy były dalekie od wyobrażeń i chyba po prostu nie miał już siły na tę walkę o swoje marzenia. 20 września 1952 r. złożył rezygnację z posady kierownika muzeum i zatrudnił się w Archiwum Państwowym.

Na szczęście nie długo trzeba było czekać na kolejnego takiego pasjonata. Leszno widać miało szczęście do takich ludzi. W 1953, w styczniu, kierownictwo nad muzeum objął Stanisław Chmielowski, młody etnograf, dopiero co po studiach w Poznaniu. Chmielowski miał artystyczne korzenie, w takim środowisku się wychowywał, co na pewno miało wpływ na jego zainteresowania i drogę, która poszedł. Jego babka Maria Chmielowska była malarką, a brat dziadka to słynny Adam Chmielowski. Co Stanisław Chmielowski zastał na miejscu?

 

 

"Żadna wystawa nie będzie mogła być otwarta bez zgody Ministerstwa”,
wytyczne Ministerstwa Kultury i Sztuki z lat 50.

Co de facto sankcjonowało wprowadzenie cenzury prewencyjnej. Muzeum miało kształtować społeczeństwo zgodnie z aktualną doktryną polityczną. I czasem ta doktryna i wychodziła na pierwsze miejsce, zdecydowanie przed sztukę i kulturę, przykładem może być „Wystawa przeciwweneryczna” pokazana została 11-12 lipca 1954 r. i obejrzało ją 508 osób.  Widocznie była duża potrzeba edukacji społeczeństwa. Czy miało to coś wspólnego ze sztuką? Nie miało. Jak widać Chmielowski nie miał wyboru. I w niektórych kwestiach musiał podporządkować się przełożonym. Ale walczył jak lew o kulturę – tak jak ją rozumiał, czyli o zachowanie jak największej ilość historycznych obiektów z Leszna i okolic.

Podobno Stanisław Chmielowski był niezłym rowerzystą. I wykorzystywał to w swojej pracy. Jeśli macie w myślach muzealnika zamkniętego w czterech ścianach ślęczącego w ciemnej piwnicy – to nie on. Chmielowski kiedy tylko miał chwilę jeździł po Lesznie i okolicach, odwiedzał ludzi i odbierał od nich niepotrzebne im rzeczy, które według niego miały wartość artystyczną albo historyczną. Zdarzało się, że musiał prowadzić rower bo nie był w stanie na nim jechać, bo był objuczony obrazami, strojami, sprzętami. Zasługą Stanisława Chmielowskiego jest też uratowanie przed zniszczeniem i włączenie do zbiorów Muzeum licznych cennych obiektów dokumentujących historię Leszna i regionu, które jeszcze w latach 70. XX w. trafiały do składnic złomu i makulatury. Niestrudzenie penetrował okoliczne wsie, by uchronić ostatnie elementy kultury ludowej.

Wiedział, że musiał się spieszyć,  bo ludzie zwyczajnie nieświadomi ich wartości po prostu je wyrzucali.  Stopniowo zbiory zaczęły się powiększać. I wszystko byłoby świetnie gdyby nie to, że Chmielowski został pozbawiony siedziby – tak tego wyproszonego, wyremontowanego przez Nawrockiego parteru ratusza. A dopiero co udało mu się tam zorganizować wystawę – poświęconą dziejom Leszna. I znowu kody pod nogi. Z ratusza trzeba się było wynosić, zdemontować wystawę i oddać parter administracji. Obiekty tułały się po Wielkopolsce, a Chmielowski zaczął starania o nową siedzibę – co oczywiście nie było proste. Przez ponad 3 lata muzeum było bezdomne.

Decyzją Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Lesznie otrzymało budynek zabytkowej pastorówki z XVIII w., zlokalizowany przy pl. Jana Metziga 17.  Teraz to zadbane, reprezentacyjne miejsce. Najpierw był to w XVII wieku Nowy Rynek, potem po wzniesieniu ewangelickiego kościoła Rynek Kościelny, a od prawie stu lat patronuje mu niemiecki lekarz Johann Metzig. A była to postać wyjątkowa, przyjaciel Polaków, XIX wieczny orędownik powołania niepodległej Polski i wybitny lekarz wojskowy, reformator żołnierskiego umundurowania i pionier wojskowej medycyny. Rośnie na placu wielki dąb, który na siłę jest nazywany Bolkiem i rzekomo ma setki lat. A naprawdę to pruski Dąb Pokoju, jakich wiele posadzono w Niemczech w 1871 roku, po zawarciu traktatu pokojowego kończącego wojnę prusko-francuską. Stare piękne drzewo nikomu nie wadzi i dopełnia zadbaną zieleń wnętrza placu. Obok jest fontanna i od niedawna pomnik pochodzącego z Leszna poety, Stanisława Grochowiaka.

W dniu 2 lutego 1963 r. nastąpiło uroczyste otwarcie ekspozycji i od tego momentu muzeum rozpoczęło regularną pracę. Pastorówka okazała się wkrótce zbyt ciasna dla prężnie działającego Muzeum. Dzięki przychylności miejskich władz, zrozumienia dla roli, jaką pełni Muzeum w społeczeństwie oraz rangi zgromadzonych zbiorów, w 1968 r. przekazano na cele muzealne parter sąsiedniej kamienicy, a wkrótce cały budynek.

Po latach, już po odejściu Chmielowskiego na emeryturę muzeum wzbogaciło się o kolejną przestrzeń wystawową – dawną synagogę.

Stan na 2023 rok: Muzeum nie korzysta już z przestrzeni w budynkach przy Placu Metziga, główną siedzibą muzeum jest obecnie dawna synagoga. W przyszłości nową siedzibą muzeum ma być zabytkowy budynek dawnej octowni w Lesznie znajdujący się przy skrzyżowaniu Alej Jana Pawła II i ulicy Bolesława Chrobrego. Prace remontowe i adaptacyjne podobno trwają. 

 

Dawna synagoga w Lesznie

ZBIORY

Najbardziej znana jest kolekcja malarstwa polskiego o tematyce wiejskiej z XIX i XX wieku, jedna z większych tego typu w Polsce. Ten zbiór, prawie 800 obrazów i 250 grafik dorównuje wielkim polskim muzeom.

Intrygująca jest sala poświęcona sarmackim obrzędom pogrzebowym, zaaranżowana z całym barokowym bogactwem tej uroczystości, z trumną na katafalku i z występującymi tylko w polskiej kulturze szlacheckiej portretami trumiennymi. Wizerunek przybity do przodu trumny podczas uroczystości pogrzebowych uobecniał osobę zmarłą, przywoływał pamięć o niej.

Na uwagę zasługują pamiątki związane z dziejami Leszna, a wśród nich miecz z XIII wieku z Osiecznej, należący prawdopodobnie do Przemysła II, księcia wielkopolskiego, króla Polski.

Muzeum Marcina Rożka w Wolsztynie

Zacznę od swojego wspomnienia z zeszłego tygodnia. Ostatnio jadąc nad Wartę rowerem przejeżdżałam obok takiego malutkiego parczku, który jest w samym centrum miasta, na tyłach fary poznańskiej i kolegium pojezuickiego. Parczek, a właściwie może lepiej byłoby powiedzieć skwerek jest starannie zaplanowany, wytyczone są ścieżki, jest zawsze zadbany, są rabatki a krzaczki są starannie przycięte. I jadąc tak, nie za szybko oczywiście, pomyślałam sobie, że nie pamiętam jak się ten parczek nazywa. A tyle razy go już mijałam przez te ponad 10 lat kiedy mieszkam w Poznaniu. Zirytowałam się na siebie, że nie wiem, ale jeszcze bardziej zirytowałam się na to, że się zamyśliłam i muszę skręcić i ostatecznie zapomniałam o parczku.

Ale chyba to miejsce bardzo chciało żebym jednak wiedziała  jak się nazywa, bo wróciło do mnie niespodziewanie podczas przeglądania materiałów do Gablotek. Park Fryderyka Chopina w Poznaniu, najstarszy istniejący park miejski w Poznaniu na Starym Mieście. To dawny ogród jezuicki, założony w końcówce XVII wieku. Pełnił rolę podręcznego ogrodu botanicznego dla mnichów do 1775. Po kasacie zakonu budynek przeznaczony został na cele administracyjne, ale w części urządzono rezydencja księcia Radziwiła, namiestnika Księstwa Poznańskiego i na jego zaproszenie gościł tu między innymi Fryderyk Chopin. Może stąd nazwa parku? Co prawda nocował tu też Napoleon. Widać Chopin okazał się lepszym kandydatem na patrona parku.

W parku znajduje się popiersie Fryderyka Chopina, a raczej kopia pomnika, który został odsłonięty najpierw w 1923 roku (a powstał z inicjatywy Cyryla Ratajskiego, który dopiero co został prezydentem miasta – jednym z najwybitniejszych, jeśli nie najwybitniejszym), ale w innym miejscu, a potem w 1961 roku, po tym jak został poważnie uszkodzony w 19997 roku oryginał zadomowił się w bezpieczniejszym miejscu – w Urzędzie Miejskim, a w parku znajduje się wierna kopia.

Na stosunkowo wysokim, dość smukłym cokole nawiązującym formą do antycznej kolumny – prosta baza, niezbyt głębokie kanelury umieszczone jest popiersie Chopina – nagie ramiona, masywna szyja i poważna twarz z charakterystycznym nosem. Chopin podobnie, jak  na najbardziej znanym warszawskim pomniku, ma głowę zwróconą w bok. Ale nie w ten warszawski romantyczny sposób, raczej, bardziej stanowczo, a może dumnie. Bardziej jak Dawid Michała Anioła chociaż nie ma jego ekspresji twarzy.

Autorem pomnika jest Marcin Rożek. I to o nim jest ta historia, która jest historią wielu artystów, którzy mieli nieszczęście żyć w tragicznej, bo naznaczonej dwoma światowymi wojnami, I połowie XX wieku.

Marcin Rożek urodził w połowie lat 80. XIX wieku w niewielkiej miejscowości w Wielkopolsce. Kiedy Marcin miał 8 lat rodzice postanowili, że rodzina przeniesie się do znacznie większego Wolsztyna, co dawało więcej możliwości. Jako 15latek Marcin Rożek wyjechał do Poznania i uczył się pracy w kamieniu, by zostać kamieniarzem. Musiał mu chyba całkiem nieźle iść, został zauważony i doceniony i w 1904 roku otrzymał stypendium.

Towarzystwo Naukowe Pomocy dla Młodzieży Wielkiego Księstwa Poznańskiego to była organizacja społeczno-edukacyjna założona w 1841 przez Karola Marcinkowskiego i Macieja Mielżyńskiego – dwóch wybitnych społeczników, zaangażowanych w pracę organiczną, głoszących i działających w myśl haseł pozytywizmu. Była to pierwsza na ziemiach polskich instytucja stypendialna organizująca pomoc finansową dla zdolnej, ubogiej młodzieży polskiej.

Dzięki tej pomocy Rożek wyjechał do Berlina i tam uczył się w berlińskiej szkole rzemiosł, po roku poszedł krok dalej. Pojechał do Monachium – do tego Monachium gdzie środowisko polskich artystów było bardzo silne. Między rokiem 1836 a I wojną światową kolonia polska liczyła ok. 650 osób (w tym 322 zapisały się na studia akademickie).

4 lata spędzone w Monachium musiały być bardzo inspirujące, na pewno też pracowite. Rożek nie miał ochoty wracać do kraju, którego nie było. Postanowił przedłużyć sobie swoja artystyczną podróż i nabrać jeszcze więcej doświadczenia, wyjechał z Monachium i podróżował, dłuższy czas przebywał między innymi w Paryżu, a Paryż początku XX wieku był miejscem wyjątkowym. Jeśli Rożek trafił na Montparnasse, a z pewnością tak było, to mógł się przez chwilę poczuć częścią wielonarodowej paryskiej bohemy artystycznej. Może spotkał Modiglianiego, może Picassa albo Kislinga. Udało mu się oprzeć niebezpiecznemu urokowi Paryża i w 1913 roku wrócił do Poznania, do zupełnie innej rzeczywistości.

Nastroje były zdecydowanie mniej beztroskie niż w Paryżu, najpierw wydarzenia I wojny światowej, wielu Wielkopolan wcielonych zostało do pruskiej armii i wysłanych na front, walczyli między innymi w Belgii (Witold Hulewicz), atmosfera gęstniała i wreszcie 27 grudnia 1918 roku, wybuchło powstanie wielkopolskie. Rożek jak wielu innych wielkopolskich artystów brał czynny udział w walkach i wyszedł z nich cało. Mógł cieszyć się z rozejmu, który dla Wielkopolan toczących bardzo ciężkie walki, z często lepiej uzbrojonymi i zorganizowanymi Niemcami był zwycięstwem.

Rożek zaangażował się w życie kulturalne Poznania. Współtworzył grupę wielkopolskich artystów „Plastyka”, był pierwszym profesorem w katedrze rzeźby Szkoły Sztuk Zdobniczych (przyszłej Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu obecnie Uniwersytet Artystyczny). W tym czasie intensywnie pracował, stworzył rzeźby i pomniki, które na stałe wpisały się w krajobraz wielkopolskich miejscowości, między innymi popiersie Chopina z parku Chopina, ale także zniszczony pomnik Bolesława Chrobrego w Gnieźnie czy Siewcę.

Postać siewcy przedstawia słowiańskiego rolnika, przygotowana została na zamówienie Fabryki Chemicznej dr. Romana Maya z Lubonia. Pomnik w formie gipsowej wystawiono podczas Powszechnej Wystawy Krajowej w 1929 roku przed pawilonem Fabryki Nawozów Chemicznych dr. Romana Maya. W 1979 roku wykonano kopię pomnika, którą usytuowano przed budynkiem Collegium Maximum Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu.

W 1934 roku Marcin Rożek powrócił do Wolsztyna gdzie mieszkał aż do wybuchu II wojny światowej. Niemcom bardzo zależało na zatrzymaniu Rożka. Powstańcy wielkopolscy byli na szczycie niemieckich list osób poszukiwanych. Rożek się ukrywał, ale niestety w 1941 roku został aresztowany. Przez dwa lata Niemcy przetrzymywali go w Forcie VII . W lipcu 1943 roku został przewieziony do obozu w Oświęcimiu, gdzie po niecałym roku zmarł.

Marcin Rożek w swojej willi w Wolsztynie, źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

MUZEUM Marcina Rożka mieści się w willi zbudowanej według pomysłu artysty, do której przylega malowniczy ogród dochodzący w przeszłości aż do brzegów jeziora Wolsztyńskiego. W willi zaaranżowana jest pracownia rzeźbiarska, znajdują się pamiątki po artyście i jego intensywnych życiu.

Muzeum Twierdzy Kostrzyn

W drugim odcinku przy okazji historii Brzegu opowiadałam o bardzo szczęśliwej dla mieszkańców i historii Brzegu lokalizacji tego miejsca. Położenie może być losem wygranym na loterii, może być też wyrokiem. I tak było w przypadku Kostrzyna, a właściwie Küstrina, który na początku wiosny 1945 roku po prostu zniknął – został zmieciony tysiącami radzieckich pocisków. Zanim  opowiem o tych tragicznych wydarzeniach przenieśmy się do Rosji końca XIX wieku.

Marszałek Żukow – Georgij Żukow

Kiedy rodzisz się w Rosji w 1896 roku i w dodatku jesteś chłopcem, to nie jest to najszczęśliwszy czas i miejsce. I dla bardzo wielu naprawdę nie było. Sytuacja nie zapowiadała się też najlepiej dla Georgija Żukowa, którego mimo jego planów  i chęci wysłano w 1916 roku na front I wojny światowej. Nikt nie pytał Georgija o zgodę, w 1915 roku ojczyzna się po prostu o niego upomniała.

Zanim został wysłany na linię walk Georgij zdążył zrobić kurs oficerski, który przydał mu się zaraz po tym jak po 3 miesiącach – ranny, wrócił na tyły. Żukow miał na siebie pomysł, został instruktorem, uczył żołnierzy jak zachować się na polu walki. A potem już tylko piął się po wojskowej drabinie. Częściowo pomogły mu w tym czystki w latach 30., po których Stalin potrzebował młodych zdolnych dowódców, bo nie miał za bardzo kim prowadzić wojen. Żukow wykazał się podczas walk z Japończykami, wykazał się podczas obrony Leningradu, Moskwy, Stalingradu. Był bezwzględny i pewnie to się Stalinowi w nim podobało. Liczyło się zwycięstwo nie ludzie. Zresztą ludzi w Rosji było dużo i Stalin nie za bardzo przejmował się ich losem.

Georgij Żukow, źródło: Wikipedia

12 marca 1945, Moskwa, na zegarze wybija godz. 23.00. Ciszę przerywa głuchy, niski gwałtowny dźwięk. To wybuch, jego echo nie ma jednak szans wybrzmieć do końca, bo po nim następuje kolejny i kolejny i kolejny i tak 20 razy. Zresztą wczoraj było podobnie, 22 działa artyleryjskie uczciły 20 salwami zajęcie przez Armię Czerwoną Lęborka i Kartuz (kolejnych zajętych miejscowości w ramach marszu na Gdańsk). To było wczoraj, dzisiaj kolejne wielkie i bohaterskie zwycięstwo wybitnych dowódców radzieckich.

Faktycznie, do Józefa Stalina dotarła fantastyczna wiadomość, na którą czekał  od początku lutego i pewnie zaczął się już lekko niecierpliwić. „Wojska 1. Frontu Białoruskiego po uporczywych walkach dziś, 12 marca, szturmem zdobyły miasto i twierdzę Kostrzyn – ważny węzeł kolejowy i silny punkt oporu Niemców nad rzeką Odrą, odsłaniając przedpole Berlina.”

Od listopada 1944 dowodził 1 Frontem Białoruskim nie kto inny jak Żukow. Pod jego dowództwem front przeprowadził operacje: wiślańsko-odrzańską i berlińską.

Tak więc w Moskwie przyjęto, iż twierdza Kostrzyn została zdobyta 12 marca. Żukow jednak troszkę pospieszył się z ta informacją. Co prawda zdobył dużą cześć miasta, ale nie całe. Co gorsza (dla Żukwoa) przyszły posiłki.

To był spory problem. Informować Stalina, o tym że jednak zaszła pomyłka i Moskwa za wcześnie się ucieszyła? O nie, Żukow za dobrze znał Stalina. Postanowił zostawić sprawę tak jak jest i jak najszybciej rozwiązać sprawę Kostrzyna. Dbał o dobre imię Rosji, ale nie ukrywajmy, przede wszystkim o swoją karierę, pozycje i życie.

Znaczenie Kostrzyna wynikało z faktu, iż przebiegały przez niego linia kolejowa i droga na Berlin – niezbędne do zasilania finalnej operacji wojny w Europie. Zadaniem garnizonu było zatem jak najdłuższe przeszkadzanie przeciwnikowi w opanowaniu i rekonstrukcji mostów.

Udawało się to aż do 30 marca, wtedy ostatecznie padło miasto i cytadela. Broniący się od końca stycznia, zamieniony w twierdzę Kostrzyn bronił się dwa miesiące i to bronił się przed człowiekiem, który miał nóż na gardle a i bez tego nazywany był „generałem śmierci”.

Żukow nie mógł napisać do Stalina 30 marca, że Kostrzyn został zdobyty. Do Moskwy dotarła wiadomość, że przez ostatnie dwa tygodnie trwały walki w okolicach Kostrzyna, otwierające drogę armii radzieckiej na Berlin. Stalin nigdy nie dowiedział się o błędzie Żukowa. Ten dumnie pomaszerował w głąb Rzeszy. Przed Żukowem było jeszcze wiele lat kariery wojskowej i politycznej.

Żukow zostawił za sobą zgliszcza, na skutek zaciętych walk w 1945 zniszczone zostało w blisko 100% miasta.  Dlatego Kostrzyn jest czasem nazywany „polską Hiroszimą”. W Kostrzynie znajdują się pozostałości Starego Miasta i potężnej twierdzy pruskiej, której zasadniczą część wzniesiono w XVI wieku. Niektóre budynki zostały odrestaurowane. Muzeum Twierdzy Kostrzyn opowiada m.in. historię wydarzeń z wiosny 1945 roku.

Wystawa Zachodniopomorskiej Kolei Dojazdowej – Muzeum Narodowe w Szczecinie

Nieprawdziwa historia, która mogła się wydarzyć.

Jesień 1990 roku. Pani Janeczka wybiera się na zakupy. Wstaje wcześnie rano, myje się, ubiera w eleganckie ubrania, nie te niedzielne, ale też nie takie, w których chodzi po podwórku karmić kury. Zabiera wiklinowy koszyk, do niego siatki i idzie na stacje.

Dobieszewo to niewielka wieś, jakieś 20 domów, malutko, wszyscy się znają. Kursuje tu kolejka wąskotorowa w ramach sieci Reskiej Kolei Wąskotorowej. Można dojechać na przykład do Łobez. Tyle, że pociągi jeżdżą tu już bardzo rzadko, nie opłaca się to podobno. Przyjeżdża pociąg, Janeczka wsiada, tylko kilka miejsc w wagonie jest zajętych, ale  nie ma się co za bardzo rozsiadać, bo to króciutka trasa.

W Świętoborcu, tuż przed wjazdem do miasta, jest most nad Brzeźnicką Węgorzą, pociąg zwalnia, dzięki temu było wiadomo, że zaraz pora wysiadać. Prosta kładka, nic wielkiego, nawet trochę straszne, bo taki pociąg ciężki, czy to wytrzyma? Ale jakoś zawsze wytrzymuje. I już dworzec. Piękny był kiedyś ten dworzec. Janeczka widziała go na starych pocztówkach, takich czarno-białych i babcia jej opowiadała. Teraz to taka kostka betonowa, nic ładnego, a kiedyś była cegła – zabudowa szachulcowa. Duże okna, elegancki zegar.

Babcia opowiadała Janeczce, że pamięta jak budowali kolejkę, jak kładli tory. Babcia co prawda była z Gryfic i o Gryficach opowiadała, ale to się tu wszystko działo mniej więcej w tym samym czasie. W 1882 r. Gryfice uzyskały połączenie kolejowe dzięki budowie linii Dąbie –Kołobrzeg, ułatwiające znacznie transport płodów rolnych do większych miast i portów, a w 1896 r. zakończono budowę pierwszej wąskotorowej linii kolejowej przez Popiele do Niechorza. 2 lata później otwarto linię do Dargosławia przez Tąpadły. W 1901 r. nowo zbudowana linia połączyła Gryfice z Golczewem, a w 1913 r. uruchomiono kolej do Kołomącia. Obie linie miały szerokość 750 mm, którą w 1900 r. zmieniono na 1000 mm.

Kolej wąskotorowa cechuje się mniejszą zdolnością przewozową od kolei normalnotorowej, jednak pozwala stosować większe pochylenia i łuki o mniejszym promieniu, dzięki czemu jest nawet kilkakrotnie tańsza w budowie. Mniejszy rozstaw szyn to oczywiście mniejsza stabilność wobec sił poprzecznych. Dlatego też z reguły koleje wąskotorowe nie osiągają takich prędkości jak normalnotorowe o prześwicie 1453 mm.

A w ogóle podobno mają zlikwidować tę kolejkę. Może i dobrze, bo to tylko utrapienie – niby wygodniej, nie trzeba dźwigać toreb, ale cały dzień na to podróżowanie schodzi, bo do powrotnego pociągu dużo czasu, szybko się zakupy zrobi i potem tyle czekania.

Babcia by się pewnie na Janeczkę oburzyła. „Co Ty, Janka opowiadasz, że niewygodnie. Popatrz jaka to technika!” Może kiedyś! Teraz samochód to jest przyszłość. Zygmunt, sąsiad ma auto, reperuje je cały czas, czyści, świrle ma już na całym lakierze od tego szorowania, cud, że w ogóle ma jeszcze lakier. Ale auto jeździ, może by czasem Janeczkę do miasta podrzucił. Trzeba zapytać.

Gryfice 2017, fot. Piotr Dębiński, źródło: Muzeum Narodowe w Szczecinie

Lato 2020, sobota wieczór. Niby wieczór, ale wciąż bardzo gorąco i duszno. Janeczka siedzi przed domem na ławeczce. Musi chwilę odsapnąć, piękny był ten dzień. Janeczka lubi te wycieczki z dziećmi i wnukami. Dzisiaj byli w Gryficach na wystawie kolejki – Wystawie Nadmorskiej Kolei Dojazdowej. To część Muzeum Narodowego w Szczecinie. Oglądali parowozy i wagony sprzed ponad 100 lat.

Wnuczek był zachwycony, że można wejść do środka, wszystkie dotknąć. Są urządzenia do obrządzania i naprawy wagonów, obrotnica, urządzenia sygnalizacyjne. Pytał czy Janeczka wie, że to nie takie zwykłe pociągi tylko wąskotorowe i że kiedyś można było taką kolejką objeździć całą okolicę i nie trzeba było siedzieć w samochodzie tylko można było w jechać kolejką, a to dużo ciekawsze, bo kolejka jedzie wolniej a do tego tak stuka.

Opowiadał też, że w zeszły weekend byli z tatą w Trzesączu jechali taką kolejką. Faktycznie w ostatnich latach zrealizowano projekt modernizacji linii wąskotorowej z prawdziwego zdarzenia. Chodzi o Nadmorską Kolej Wąskotorową w gminie Rewal. Remont 10 km odcinka Trzęsacz – Pogorzelica kosztował niemal 40 mln zł. To bardzo dużo, ale należy pamiętać, że znaczna część środków poszła na remont lub budowę sporych dworców na wszystkich przystankach, historyzujący detal, np. wiat peronowych czy latarni, a także remont taboru. Same tory zostały wyremontowane bardzo solidnie, z użyciem podkładów strunobetonowych. Podobno tak wyremontowany tor na odcinkach prostych umożliwia jazdę z prędkością 120 km/h. Niestety stosowane lokomotywy mają dopuszczenie do prędkości nie przekraczającej 35 km/h.

Był taki podekscytowany. Janeczka oczywiście to wszystko wie, część z opowieści babci i mamy, część z własnego doświadczenia. Myśli sobie, że przewrotna jest ta historia – jak to się wszystko zmienia. Teraz ta kolejka, która zachwyciła jej babcię i mamę- ją tak męczyła (bo ani to wygodne, ani szybkie, ani praktyczne), teraz tak bardzo podoba się jej wnukowi. Widać tak to już musi być. Każdy ma mieć swoje wspomnienia. Janeczce też się w oku łza zakręciła. Ale czy za tą kolejką? No właśnie chyba nie, chyba za czasami po prostu, za młodością, której kolejka była ważną częścią.

Już chciała mówić, że kiedyś to było… ale czy na pewno? Miało to swój urok, prawda i miło jest powspominać. Ale nie ma co idealizować. Tak to często jest ze wspomnieniami, że często pamięta się tylko fragmenty.

Pamięć jest zwodnicza i podstępna. I trzeba ją ćwiczyć. Wystawy takie jak ta w Gryficach, czy w ogóle muzea są idealnymi do tego miejscami – skłaniają do tego żeby przemyśleć sobie kontekst, przeanalizować plusy i minusy, obejrzeć i się zastanowić. Zanurzyć się głębiej w historię. Wymyślić sobie swoją Janeczkę i razem z nią popodróżować przez dekady historii.